REKLAMA

Najwyższy czas stać się otrzeźwiałymi ekologiami. Koniec wymówek

Porcja złych wiadomości ze świata. Władze Teneryfy zdecydowały się wprowadzić stan nadzwyczajny spowodowany kurczącymi się zapasami wody. Jest początek 2024 r., a Europa już wie, w jakim położeniu się znalazła i że kolejne gorące lato będzie ciężkie. Znowu. Tylko jak w tej fatalnej sytuacji się urządzić?

02.03.2024 10.04
bociany plastik
REKLAMA

Stan wody w zbiornikach na Teneryfie wynosi 34,6 proc., podczas gdy rok temu o tej porze było to 52 proc. Mieszkańcy mają oszczędzać. Kryzysowa sytuacja to efekt ciepłej zimy (pod koniec stycznia w Hiszpanii temperatura przekroczyła 30 stopni) i trwającej suszy. Jak przypomniał Janusz Pietruszyński od 1 lutego stan nadzwyczajny związany z suszą obowiązuje w Barcelonie, a władze Andaluzji już ostrzegają, że latem będą problemy z wodą.

REKLAMA

Lato i wakacje kiedyś: czas beztroski i odpoczynku Lato w naszych latach dwudziestych: walka o przetrwanie kolejnego dnia w ekstremalnych warunkach

– trafnie podsumował analityk.

Nie musimy patrzeć daleko, żeby zobaczyć, że jest źle

Za nami wyjątkowo ciepły luty. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej miniony miesiąc uznał za „ewenement w skali polskiej klimatologii”. Średnia temperatura była o ok. 6 st. C. powyżej normy. Jak wynika z historii tegoroczny luty był nie tylko cieplejszy niż wynosi przeciętna z ostatniego 30-lecia, bo dodatkowo pobił pod tym względem marzec, a nawet „podobny kwiecień z 2001 r.”.

„Tak ciepłego początku marca, a zarazem meteorologicznej wiosny nie było od 1995 r.” – kontynuuje wyliczankę IMGW. Fakt, że przed laty również były podobne wysokie temperatury, wcale nie jest pocieszeniem. Po pierwsze dlatego, że trzeba patrzeć na problem również globalnie. Jak mówił prof. Mirosław Miętus, zastępca dyrektora IMGW-PIB., globalne ocieplenie ma różne “realizacje” w skalach regionalnych i lokalnych. A po drugie dlatego, że luty i marzec wcale nie są wyjątkami, tylko te rekordowe zdarzenia wręcz następują po sobie. Nie ma odstępstw od normy, bo nadzwyczajność staje się normą.

W tym czasie prof. Szymon Malinowski - dyrektor Instytutu Geofizyki Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego zajmujący się katastrofą klimatyczną – dostaje zaproszenie do telewizyjnego studia, by porozmawiać o „najcieplejszym lutym w historii”. Profesor się zgadza i mówi, że chciałby opowiedzieć „czego to sygnał w dobie narastającego kryzysu klimatycznego”. Po półgodzinie dostaje informację zwrotną. Zaproszenie przestaje być aktualne. Rozmowa miała być pogodna i optymistyczna, a profesor niepotrzebnie zdjąłby uśmiech z twarzy widzów.

Gdybyśmy zobaczyli scenę w jakimś filmie – zresztą podobny nawet powstał - nie wierzylibyśmy w ludzką ignorancję. Denerwowalibyśmy się, że można tak postąpić. Tymczasem to nie film, to dzieje się tu i teraz.

No dobrze, ale to co mam zrobić?

Nie ukrywam, że zadaję sobie to pytanie ciągle. Obserwowanie katastrofy klimatycznej to rollercoaster emocji. Bywają momenty, że doszukuję się światełka w tunelu. Często na siłę, np. patrząc na złość jaką wywołują loty miliarderów prywatnymi samolotami. Owszem, i tak sobie z tego nic nie robią, ale społeczna niezgoda na takie praktyki to już coś. Kropla drąży skałę.

Tyle że znacznie łatwiej o pesymizm. Realnych, potrzebnych zmian brakuje. Mimo że problem znany jest naprawdę od lat, ciągle się tylko debatuje, a nie działa.

Ale co to znaczy „działać”?

Jak działać?

Czy każde działanie na pewno będzie dobre?

O pułapce jaką jest chęć działania pisze Paul Kingsnorth, autor wydanej niedawno w Polsce książki „Wyznania otrzeźwiałego ekologa”. Nie chodzi w niej o to, że przestał dbać o środowisko. Wręcz przeciwnie, dziś wielu nazwałoby go eko-świrem, radykalnym ekologiem. Krytykuje jednak postawy obecne w ruchu, zwracając uwagę, czym powinna być ekologia albo czym przynajmniej kiedyś była.

Jego eseje momentami uwierają. Każą zadawać niewygodne pytania. Ale w tym ich największa wartość. Kingsnorth m.in. zwraca uwagę na rosnącą liczbę paneli fotowoltaicznych czy farm wiatrowych. Teoretycznie powinniśmy się z rozwoju odnawialnych źródeł energii cieszyć – ja tak robię – ale co tak naprawdę zmieniają?

Zastępują trujące elektrownie węglowe. A dlaczego potrzebowaliśmy tylu elektrowni, dlaczego rośnie zapotrzebowanie na energię? „Po raz kolejny dajemy się ograniczyć do sporów na temat użycia maszyn, zamiast zastanowić się nad tym, co owe maszyny nam dają, a co zabierają” – pisze Kingsnorth.

Czy jeśli już zastąpimy węgiel nowymi technologiami, czy jeśli elektrownie atomowe zapewnią nam tyle czystej energii ile chcemy, czy jeśli dzięki temu spadnie emisja CO2, to problem będzie rozwiązany? Chodzi o to, że nie, bo jego przyczyną jest właśnie to ludzkie rozpasanie, nadmierna konsumpcja, przekonanie, że to do nas należy Ziemia i możemy robić co nam się podoba. A skoro tak, to jeżeli problemem są za duże emisje, zastąpmy kopalnie węglowe farmami OZE. Co za tym idzie, po raz kolejny wejdźmy na teren natury stawiając tam panele i wiatraki.

„W ekologizmie nie chodzi obecnie o absurdalne piękno koralowca albo o poranną mgłę unoszącą się ponad polami” – oskarża Kingsnorth. Nie chodzi też o życie blisko natury czy docenienie świata. Jego zdaniem jego istotą jest dziś ratowanie cywilizacji przed następstwami jej działania. A to błąd.

Można się z autorem spierać, co też zresztą niejednokrotnie czyniłem czytając eseje. Owszem, stawiamy fotowoltaikę i wiatraki na potęgę, ale przecież ciągle staramy się chronić cenne obszary.

Stosując ten argument zrozumiałem, w jaką pułapkę wpadłem. Dlaczego kawałek pola na wzgórzu w niedalekiej okolicy domu moich rodziców, gdzie stoi niemała farma fotowoltaiczna, jest niby mniej cenny od polany prowadzącej do mojego ulubionego miejsca „nad rzeką w pewnym lesie”? Już to ludzkie ocenianie, segregowanie, coś jest bardziej wartościowe, coś mniej cenne, coś można użyć tak, a coś inaczej. Teoretycznie człowiek robił tak od zawsze, ale tak założył sobie pętle na szyję.

Wcale nie uważam, że w takim razie nie warto inwestować w OZE, bo koniec końców chodzi o to, aby było tak samo, ale inaczej

Moja wiara, technooptymizm jeśli można to tak w ogóle nazwać, polega na akceptacji, że tego typu sprzęty nie zbawią świata. Jeżeli w ogóle uda im się coś osiągnąć, to to, że wyrządzone szkody będą mniejsze. Wyłącznie na to teraz liczę: by zmniejszyć skalę katastrofy. Maszyna jest rozpędzona, nic jej nie powstrzyma. Zgniły kompromis? Poniekąd tak, skoro ratując środowisko przed dalszym zanieczyszczeniem i tak pozwalamy na rozdmuchaną konsumpcję i życie po staremu. Inaczej się przecież nie da.

Tylko co w takim razie Kingsnorth proponuje? Wycofanie. Poszukanie własnego azylu. Wydawać może się to ucieczką, eskapizmem, poddaniem się, ale to nieprawda. Przynajmniej nie do końca. Sam mniej lub bardziej zaczynam to rozumieć. Autor esejów wybrał dosłowną ucieczkę na wieś, ale to zrozumiałe, że nie każdy ma takie możliwości. Z kolei ja uważam się za dowód na to, że azyl można znaleźć nawet w mieście.

Patrzę przez okno na staw. A raczej będąc precyzyjnym: „staw”. Zrobił się sam za płotem podwórka kamienicy, w której mieszkam, na ogrodzonym terenie, na który (o dziwo, ale na szczęście) nikt nie ma pomysłu. Po licznych opadach deszczu woda się zatrzymała i tak stoi. Ostatnio odkryła ją para kacze i najwyraźniej im się spodobało, bo ptaki zostały. Kiedy przed chwilą szedłem zrobić sobie kawę stanąłem i przyglądałem się, jak zanurzają się w poszukiwaniu pożywienia. Obok, przy brzegu, stała wrona. Zamyślona, dostojna.

Na to samo podwórko zimą wieczorami zaglądał lis. Najpierw zobaczyliśmy jego ślady w śniegu, potem przez okno widzieliśmy, jak przechodził przez dziurę w płocie. Innym razem spotkaliśmy go wieczorem na ulicy. Lis, w centrum miasta! Przerażające, bo to nie jego miejsce, ale też pokazujące, że to nie my, ludzie, jesteśmy wyłącznymi panami tych ulic. Jesteśmy częścią czegoś większego.

Myślę o tym stojąc pod lipą, która jest na moim podwórku. Rano przepięknie dają o sobie znać sikorki. Potem, koło 10:00, plac przejmują kruki, to ich pora. Wykorzystują beton, żeby rozbić orzechy.

Na moje podwórko zlatują ptaki – wrony, kruki, gołębie, sikorki, raz nawet odwiedziły nas wróble – mniej więcej o tych samych porach. Zawsze wiedzą, kiedy jest ich czas. Niesamowite.

Wydaję mi się, że jestem idealnym przykładem tego, o czym pisze Kingsnorth. Dowodem na rozłam człowieka z naturą. Przez wiele lat nie zwracałem uwagi na jakieś tam ptaki, drzewa, kwiaty. Jasne, wiedziałem, że są, czułem, że pachną, widziałem, że rosną itd., ale nie zajmowało to mojej głowy. Jestem jednak również przykładem, że może się to właśnie szybko odmienić.

REKLAMA

Nie będę (jeszcze?) aż tak radykalny i nie stwierdzę, że tylko to ma sens, a reszta działań to strata czasu. Raz, że nie będą efektywne, a dwa, że chodzi w nich o obronę tego, co doprowadziło do zaistniałej sytuacji. Rację jednak ma Kingsnorth w tym, że musimy znowu dostrzec naturę i stać się jej częścią. Współgrać, rozumieć, a nie dominować. Nawet jeśli nie zrobimy tego globalnie i wszyscy, to przynajmniej każda jednostkowa zmiana nastawienia to już coś.

Tak rozumiem ekologiczne otrzeźwienie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA