REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Świat się zmienia, a AC/DC ciągle takie samo. Recenzujemy album „Power Up”

Przyznaję, jest to jakiś sposób na karierę (i biznes), by przez prawie 50 lat (!) grać praktycznie cały czas to samo. I można na to narzekać, albo się z tego cieszyć, ale fakt jest taki, że ta formuła ciągle działa.

13.11.2020
21:00
Okładka albumu Power Up grupy AC/DC
REKLAMA
REKLAMA

AC/DC to jeden z nielicznych zespołów, które zasługują na miano prawdziwego fenomenu. Gdy jakaś grupa przechodzi do historii, bo nagrywa wybitne, wiekopomne kawałki to nie jest w pewnym sensie nic wyjątkowego, tylko wynik ich geniuszu. Tymczasem AC/DC wybitnym zespołem, pod względem umiejętności instrumentalnych i kompozytorskich, nie jest i nigdy nie był. Tak więc, w sytuacji, gdy australijscy rockersi nie tylko nadal trzymają się w branży od ponad czterech dekad, ale ciągle są na topie, pomimo tego, że grają cały czas to samo, można uznać, że jest to swoisty ewenement. Nawet chyba większy niż w przypadku The Rolling Stones, bo oni przynajmniej nie zasypują rynku kolejnymi albumami, tylko uczciwie koncertują, opierając się na swoim przeszłym dorobku. A AC/DC co parę lat dokłada do pieca nowe krążki, a one, pomimo tego, że oferują muzyczne deja vu, sprzedają się znakomicie. Sam nie wiem, jak to wytłumaczyć.

Chyba nikogo nie zaskoczy fakt, że „Power Up”, czyli najnowszy, siedemnasty (!) album AC/DC, brzmi niemal tak samo jak każdy poprzedni krążek co najmniej od czasu „Back in Black”, czyli od równo 40 lat.

Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że zapewne sami fani nie oczekują żadnych rewolucji czy odświeżenia ze strony grupy, a ta z kolei, skoro się to dobrze sprzedaje, może sobie pozwolić na komfrot wtórności. Szczególnie, gdy panowie są już w konkretnym wieku, grają od dekad i dorobili się fortun oraz pozycji w świecie popkultury.

Tym niemniej, ja jako słuchacz, lubiący rocka, ale niekoniecznie będący ślepo zakochanym fanem AC/DC, przy każdym podejściu do ich kolejnej płyty czuję lekkie rozczarowanie. Bo choć „Power Up”, tak samo jak jego liczni poprzednicy, jest znakomicie wyprodukowany i solidnie zagrany (a także, mówiąc wprost, daje czadu), to potrafi też zwyczajnie nużyć swoją powtarzalnością. Na tym etapie członkom kapeli już nawet nie chce się za bardzo wymyślać riffów, które by choć trochę odchodziły od ich stałego wzoru, przez co niektóre są po prostu tymi samymi, które znamy z ich poprzednich dokonań, tyle że zagranymi np. trochę szybciej.

A przez to, że identyczna sytuacja miała miejsce z ich poprzednimi kilkunastoma dokonaniami, to nawet trudno jest stwierdzić, który konkretnie kawałek grupa poddała procesowi auto-plagiatu. Kreatywność ekipy AC/DC skończyła się gdzieś pod koniec lat 70. Po bliskich geniuszu krążkach „Let There Be Rock”, „Powerage” czy „Highway to Hell” przyszły „dekady muzycznego recyklingu”, ale, co też jest fascynujące, mało kto ma do nich o to pretensje. Podczas gdy inne zespoły nierzadko są krytykowane za stanie w miejscu, brak rozwoju i wtórność, tak AC/DC zrobiło z tego swoją siłę. Mnie może ona do końca nie przekonuje i nie uwodzi, ale przyznaję – coś w tym jest.

Skłamałbym jednak, gdybym stwierdził, że „Power Up” jest płytą kompletnie nijaką. Przede wszystkim daje potężnego kopa energetycznego.

Już sam mocny riff otwierający Realize oraz krzyk Briana Johnsona przyprawia o przyjemne dreszcze na plecach i daje wyraźny sygnał, że AC/DC nie planują żadnej emerytury i są nadal solidnie naoliwioną machiną.

Rejection brzmi niemal jak Realize, tylko zagrany w zwolnionym tempie.

Singlowy Shot In The Dark przynajmniej odróżnia się trochę od dwóch poprzednich kawałków, także powiedzmy, że to jakaś zasługa warta uwagi.

Trochę ciekawiej (w końcu) robi się przy Trough The Mists of Time. To jeden z lepszych kawałków AC/DC od wielu lat. Świetna melodia i rytm oraz masa pozytywnej energii - aż dziwię się, że nie został on wybrany na singiel wiodący, bo jest o wiele bardziej wyrazisty niż Shot in the Dark.

Kolejny, Kick You When You’re Down to już bez wątpienia znajome rejony „Back in Black” z trochę bardziej współczesnym feelingiem. Ciekawy motyw na gitarze (i świetna, choć krótka solówka Younga) wchodzi w udany dialog z wokalem Johnsona.

A dalej? Dalej już już robi się mniej ciekawiej, bo reszta „Power Up” zlewa mi się w jedną całość. Jest to bardzo fajna i pełna poweru całość, ale jednak...

Oczywiście nie można pominąć faktu fenomenalnej formy muzyków AC/DC.

Panowie dawno przekroczyli 60-tkę, a nadal zawstydzają poziomem energii i mocnym, dynamicznym brzmieniem niejedno pokolenie młodszych kolegów po fachu.

Słuchając „Power Up” można odnieść wrażenie, że dla muzyków z AC/DC czas się zatrzymał. Nadal brzmią czysto, klarownie i emanują rockowym luzem niepokornych młodzików. Z tego krążka, tak samo jak z każdego poprzedniego, emanują pozytywne fluidy, które jawnie wskazują na to, że muzycy ciągle dobrze się bawią w studiu (jak mniemam w trasie jeszcze lepiej), tak więc można narzekać, psioczyć, ale jednocześnie nie da się ich kompletnie zignorować i tym bardziej nie lubić.

REKLAMA

Poza tym, w czasach gdy tak wiele wokół nas się zmienia, i to nie zawsze na lepsze, dobrze, że są jakieś punkty stałe i jeszcze lepiej, że jednym z takich punktów jest akurat grupa AC/DC. Zawsze mogło być gorzej i paść np. na takie U2 albo Coldplay, a wtedy już nie byłoby tak fajnie.

Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA