REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Seriale /
  3. VOD

Pięć powodów, dla których „Trzynaście powodów” powinno skończyć się dwa sezony temu

Dostępny od kilku dni na Netfliksie 4. sezon „Trzynastu powodów” wywołał masę kontrowersji — twórcy uśmiercili lubianego przez widzów bohatera, a przedłużająca się akcja sprawiła, że wielu z nas z trudem dobrnęło do finałowego odcinka. A jednak, mimo tego, że serial można by bez szkody dla fabuły skrócić co najmniej o połowę, „Trzynaście powodów” jest jednym z tych tytułów, które na długo zapadną w pamięć.

10.06.2020
21:48
trzynascie powodow czwarty finalowy sezon netflix
REKLAMA
REKLAMA

Uwaga na spoilery!

Wszechobecny nihilizm, brak realizmu i pomysłu na efektowny finał, a do tego bezsensowne uśmiercenie lubianej przez widzów postaci — to tylko część zarzutów formułowanych pod adresem 4. sezonu „Trzynastu powodów”, który od paru dni można obejrzeć na Netfliksie. Czwarty, a zarazem finałowy sezon „Trzynastu powodów” tylko utwierdził fanów serialu, że ten powinien się skończyć dwa, a może nawet trzy sezony temu. Oto pięć (choć zapewne znalazłoby się ich znacznie więcej) powodów, dla których finał serialu Briana Yorkeya, który w 2017 pokochali widzowie, okazał się tak bardzo rozczarowujący.

#1 Hannah Baker? A kto to jest?

Grzechem pierworodnym 4. sezonu „Trzynastu powodów” jest fakt, że jego twórcy oddalili się od wyjściowego wątku (jakim było samobójstwo Hannah Baker w pierwszym sezonie) tak daleko, że właściwie trudno rozpoznać, czy nadal mamy do czynienia z kontynuacją serii, czy może raczej z jakimś dziwacznym spin-offem. Hannah Baker (Katherine Langford) pojawia się na ekranie bardzo rzadko, a jeśli już to robi, spełnia funkcję „dekoracyjną”: reminiscencje z jej udziałem bowiem nie wnoszą do fabuły absolutnie nic nowego. 

Hannah Baker trzynascie powodow Netflix

Większość akcji koncentruje się wokół zabójstwa Bryce’a Walkera, kapitana drużyny futbolowej, a zarazem szkolnego agresora, który był jednym z tytułowych powodów, dla których Hannah odebrała sobie życie. I choć wiadomo już, że bezpośrednim sprawcą śmierci Bryce'a był Alex Standall, a winą obarczono nieżyjącego Monty'ego, bohaterowie nie mogą sobie poradzić nie tylko z traumą po śmierci trzeciego już (sic!) ucznia Libery High, ale również z siatką kłamstw, które miały uchronić ich przed konsekwencjami zatajenia prawdy.

I tu płynnie przechodzimy do powodu numer dwa, który sprawił, że po tym, jak mniej więcej na poziomie drugiego (no, może trzeciego) sezonu "Trzynastu powodów” serial zaczął jakościowo tak szybko pikować w dół, że w finale po prostu musiał roztrzaskać się z wielkim (choć nadal mało efektownym) hukiem.

#2 Realizm, głupcze!

Kolejnym zarzutem względem 4. odsłony losów uczniów Liberty High jest fakt, że o ile poprzednie sezony epatowały przemocą i bardzo szczegółowymi, momentami wręcz naturalistycznymi, scenami (najbardziej kontrowersyjną z nich do dziś pozostaje ta przedstawiająca moment samobójstwa Hannah Baker), o tyle w finale twórcy postanowili „lekko” przełamać konwencję. Tym sposobem, od pogłębionego dramatu psychologicznego skupiającego się na tematyce zaburzeń psychicznych u młodzieży, serial przeszedł do czegoś na kształt thrillera, a może nawet horroru. Jak wiadomo, zwłaszcza temu drugiemu gatunkowi zwykle daleko do realizmu. Niestety, konwencja, w której Claya (Dylan Minette) prześladują paranoiczne wizje rodem z horroru klasy B, a Jessica (Alisha Boe) regularnie rozmawia z demonicznym Bryce'em z zaświatów, odwraca uwagę od clue problemów, z jakimi borykają się bohaterowie, narażając ich dodatkowo na... śmieszność (zakładam, że niezamierzoną). Przesadzone sceny, w których co chwila któreś z nich krzyczy z powodu własnych urojeń, a widz nie ma do końca pewności, czy śledzi prawdziwą akcję, czy rozhisteryzowane fantasmagorie może i są fajne za pierwszym lub drugim razem, ale kiedy pojawiają się regularnie, stają się zwyczajnie nudne i męczące.

Kolejny brak realizmu widać w tak chętnie promowanych przez Netflix wątkach LGBT. Wizja, w której nieheteronormatywni bohaterowie dokonują tzw. coming uotów jest tak sielankowa i wyidealizowana, że można — przepraszam za wyrażenie — rzygnąć tęczą (niekoniecznie sześciokolorową). Zapewne przemawia przeze mnie subiektywna perspektywa Polki żyjącej w kraju, w którym funkcjonują „strefy wolne od LGBT”, a parady równości nadal wywołują kontrowersje, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że nawet w kraju tak obyczajowo postępowym jak USA, coming outy nastolatków przebiegają aż tak modelowo. Tymczasem zaproponowana w 4. sezonie wizja, w której dorastający chłopak nie ma większych problemów z powiedzeniem tacie o tym, że woli mężczyzn, a ten w reakcji przytula go, zapewniając o bezwzględnej miłości i wsparciu, może być raczej traktowana jako modelowa instrukcja dla rodziców niż opis rzeczywistości.

13 powodow sezon 4

#3 Najbardziej bezsensowna śmierć świata

W scenie otwierającej pierwszy odcinek finałowego sezonu jesteśmy świadkami pogrzebu. Nie wiemy, kto leży w zamkniętej trumnie i raczej trudno to wywnioskować z przemówienia wygłaszanego przez panią pastor. W kolejnych odcinkach funeralna futurospekcja powraca regularnie, dość ciekawie budując napięcie. Jednak, gdy na koniec okazuje się, że ciało spoczywające w trumnie należy do Justina Foleya (Brandon Flynn), mieszanka smutku i rozczarowania jest tak gorzka, że widz ma poczucie, że lepiej było, gdy tożsamość nieboszczyka nie była znana.

I nie, wcale nie chodzi tu o to (w każdym razie nie tylko), że twórcy uśmiercili lubianego przez widzów bohatera: w końcu Justin chyba jako jedyny z całej paczki przeszedł spektakularną metamorfozę, rzucając narkotyki, kończąc z życiem na ulicy i odnajdując bezpieczną przystań pod dachem rodziny Jensenów. To by było gorzkie, ale wybaczalne. Problemem jest to, że śmierć chłopaka jest totalnie... bezsensowna. Justin nie ginie, bo „za dużo wiedział” o kulisach śmierci Bryce'a, ani nawet w obronie któregoś z przyjaciół. Kiedy bohater słabnie na balu maturalnym i trafia do szpitala, lekarze diagnozują u niego AIDS.

Abstrahując od tego, że wirus HIV, którym Justin miał się zarazić podczas okresu bezdomności ( jak się okazało, miał się wtedy oddawać prostytucji), ewoluował w jakimś błyskawicznym tempie do AIDS (nieleczony wirus powoduje chorobę zwykle dopiero po kilku latach życia z HIV) — wszak problem braku realizmu poruszyłam już w podpunkcie 2., jest to chyba najbardziej nieuzasadnione uśmiercenie bohatera w historii Netfliksa (w tej kategorii mogłaby konkurować jedynie wyprodukowana przez HBO „Gra o Tron” i słynna już satysfakcja twórców z uśmiercania najciekawszych postaci).

#4 Nuda, nuda i jeszcze raz nuda

O ile pierwszy sezon „Trzynastu powodów” wciągnęłam w dwa, może trzy wieczory, regularnie zasypiając na poranne zajęcia na uczelni, o tyle zarówno w przypadku 2. i 3., jaki 4. odsłony serii, nie miałam (niestety) takiego problemu. Totalny brak pomysłu na fabułę finałowego sezonu wychodzi praktycznie na każdym kroku, a rozkręcająca się w żółwim tempie akcja nuży tak bardzo, że wielokrotnie miałam ochotę (zwłaszcza w pierwszej połowie sezonu), wcisnąć na pilocie przycisk przewijania do przodu, byle tylko dobrnąć do wymęczonego finału. Całe szczęście twórcy, jakby przeczuwając spadek jakości fabuły, zlitowali się nad widzami i tym razem, wyjątkowo nakręcili 10 odcinków zamiast 13. To nadal, na moje oko, o jakieś dwa lub trzy odcinki za dużo.

Co ciekawe, mimo „rozwleczonej” (a więc pojemnej) akcji, twórcy nie odrobili lekcji z poprzedniego sezonu, i wcale nie dochodzi tu do spektakularnego odkrycia wszystkich kart, a misternie utkane intrygi nie zostają przecięte tak, by przynieść tak długo oczekiwane katharsis. Słowem — wieje nudą. Dodatkowo scenarzyści chyba sami już mieli dosyć przedłużającej się agonii „Trzynastu powodów”, o czym dobitnie świadczy ostatnia, wieńcząca 4. sezon scena, w której Clay i Tony beztrosko odjeżdżają w siną dal, nie wypowiadając do siebie ani słowa.

#5 Jaki z tego morał?

Ostatnią kwestią, na którą chciałabym zwrócić uwagę, jest ta dotycząca przesłania serialu. Przez większość odcinków (zwłaszcza w dwóch pierwszych sezonach), twórcy przekonywali nas, że warto być uczciwym, i że w ostatecznych rozrachunku dobro zwycięża, a zła karma wraca. Niby banał, ale dość istotny w kontekście trudnej tematyki serialu i tego, że to nastolatkowie pokochali „Trzynaście powodów” najbardziej.

Tymczasem najpierw w 3. sezonie okazało się, że można bezkarnie zrzucić winę za morderstwo na kogoś, kto już nie może się obronić (vide sytuacja z oskarżeniem Monty'ego), a potem, w finale, według scenarzystów wystarczy trochę wyrzutów sumienia i koleżeńskiej lojalności (a w przypadku Claya — regularnych sesji z psychoterapeutą), by ostatecznie stwierdzić, że „nic się nie stało” i jak gdyby nigdy nic, po śmierci czworga rówieśników (Hannah, Bryce, Monty i Justin), oddzielić etap liceum grubą kreską i z optymizmem spoglądać w przyszłość. Dużo korzystniejsza pod względem przesłania byłaby wersja, w której winni śmierci Bryce'a konfrontują się z prawdą i, wspierani przez przyjaciół, ponoszą konsekwencje swoich działań. Ale to wymagałoby już pewnej misyjności, z której twórcy najwyraźniej zrezygnowali, odkąd wieko trumny Hannah zostało zatrzaśnięte. A szkoda.

Łyżka miodu w beczce dziegciu

„Ufff, nareszcie dobrnęłam!” — mimo że taka myśl towarzysząca kończącemu się serialowi nie jest najlepszą rekomendacją, nadal uważam, że „Trzynaście powodów” to bardzo cenna i potrzebna produkcja. Choć szczegółowo pokazany wątek samobójstwa Hannah rzeczywiście był kontrowersyjny i — przy delikatnej psychice młodego widza — mógł wywołać więcej szkód niż pożytku, to i tak wielkie chapeu bas dla twórców za to, że podjęli się tak trudnego tematu, jakim są zaburzenia psychiczne wśród dzieci i młodzieży. Choć nastolatkowie powinni oglądać ten serial jedynie pod nadzorem osób dorosłych, ważne jest to, że być może dzięki „Trzynastu powodom” nie poczują się w swoich problemach odosobnieni. A okres dojrzewania i liceum potrafią przecież dać w kość. Bardziej jednak niż nastolatkom, rekomendowałabym ten serial rodzicom i pedagogom — być może przedstawione w nim sytuacje wyczulą ich na problemy „dzisiejszej młodzieży” i sprawią, że ich próba pomocy takiej osobie skończy się czymś więcej, niż rzuconym od niechcenia „ok, boomer”. A to już coś.

REKLAMA

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA