REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Książki

Przeczytałam w końcu powieść „Normalni ludzie” Sally Rooney. W tle gra lo-fi, a ja nie mogę się ocknąć i jestem cholernie przygnębiona

„Normalni ludzie” to opowieść o tobie. I o mnie. Nawet jeśli nie przejrzysz się w niej tak jak w lustrze, to w odłamkach znajdziesz te same wątpliwości, bolączki i tęsknoty, które mają główni bohaterowie.

11.03.2020
20:00
normalni ludzie recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Od co najmniej kilku tygodni o tej powieści mówili wszyscy. Może „wszyscy” to za dużo powiedziane, ale w mojej fejsbukowej bańce trafiałam na ten tytuł regularnie. Nie znalazłam chyba ani jednej krytycznej recenzji „Normalnych ludzi”, ale też – przyznam – nie szukałam specjalnie takiej, która zburzy mi obraz pisarki i jej twórczości, jaki powstał w mojej głowie.

Zainteresowanie Sally Rooney zakiełkowało u mnie również parę tygodni temu, kiedy natrafiłam na jej książkę wśród zapowiadanych premier.

Być może nie jestem wytrawnym czytelnikiem, ale od razu dałam się złapać na hasła: „Jedna z najgłośniejszych powieści 2018 roku!”, „Salinger dobry Instagrama” (a trzeba wam wiedzieć, że „Buszującego w zbożu” znam na pamięć), „nominowana do Nagrody Bookera” oraz „na jej podstawie powstanie serial telewizyjny”. No dosłownie tak, jakby ktoś sobie wymyślił, jak mnie zwabić do księgarni. I udało mu się, więc ktoś tam w pijarze wydawnictwa po prostu robi dobrą robotę. Do tej pory zresztą żałuję, że książkę zakupiłam w wersji elektronicznej, a nie drukowanej, bo oprócz tego, że marketingowe slogany zrobiły na mnie wrażenie, wrażenie zrobiła też na mnie okładka.

Oto widzimy, na pierwszym planie, dwie pary, które bawią się w basenie – na ramionach chłopców siedzą dziewczyny. W tle malutcy ona i on. Choć znajdują się na dalszym planie, nie mamy wątpliwości, co jest tematem grafiki. To, jak dowiemy się za chwilę, Marianne i Connell, główni bohaterowie „Normalnych ludzi”, z którymi przyjdzie nam spędzić kilkaset stron i jednocześnie kilka ładnych lat. Wszystko zacznie się w styczniu 2011 roku, kiedy oboje będą w liceum.

Zanim jednak zwrócę swe oczy na tytułowych normalsów, co jest nieco przewrotne, chciałabym skupić się na emocjach, jakie ta książka wyzwala.

Sally Rooney dotyka najczulszych strun naszej duszy, bo potrafi wprowadzić czytelnika w stan melancholii. Żadne słowo nie pasuje chyba lepiej niż właśnie melancholia do tej oszczędnej w środkach wyrazu powieści, w której kolejne rozdziały są niczym migawki aparatu albo zbiór scen filmowych układających się w większą całość. Pomiędzy nimi mamy dni, miesiące przerw, ale jesteśmy w stanie częściowo dowiedzieć się, co się działo, wywnioskować albo dopowiedzieć sobie te chwile, które odbyły się bez naszego udziału. Obrazy, nazwijmy je tak umownie, które dostajemy, składają się na losy obu postaci. A poszczególne sekwencje mają charakterystyczny rytm.

Ten rytm czuć w narracji Rooney, nieco zdawkowej, ale precyzyjnej, pisanej w czasie teraźniejszym.

Muszę przyznać, że nie przepadam specjalnie za takim sposobem opowiadania, zawsze wywołuje on we mnie poczucie, że – trochę wbrew sobie – znajduję się w biegu. Ale trzeba też powiedzieć, że to doskonale pasuje do ducha tej powieści, do jej bohaterów, ich problemów. Czytając „Normalnych ludzi”, ma się wrażenie, jakbyśmy nagle znaleźli się w pokoju wypełnionym ludźmi i musieli przez dłuższą chwilę obracać się wokół własnej osi, aby zorientować się, gdzie jesteśmy, kto jest obok nas i co tu się właściwie dzieje. W tym wszystkim jest jednak pewna prawdziwość, namacalność zdarzeń i paradoksalnie pewien spokój. Poddajemy się transowi. Jest też pewne poczucie beznadziei, bo wspomniany rytm opowieści wyznaczają spotkania i wspólne okresy głównych bohaterów, które nierzadko zostają przerwane. A nam trudno się z tym pogodzić, bo przecież nie mamy nań żadnego wpływu – możemy tylko dowiedzieć się, co się wydarzyło.

Rooney w „Normalnych ludziach” snuje opowieść o przywołanych już Marianne i Connellu.

Oboje pochodzą z różnych środowisk, choć łączą ich wiek i szkoła. Ona jest dziewczyną z bogatego domu, dziwaczką. Nie jest lubiana, krążą o niej różne historie, ale Marianne zdaje się tym nie przejmować. Wydaje się, że jest silna i zna swoją wartość, ale to poczucie lada moment zda nam się złudne, bo Marianne pełna jest sprzeczności. On, o urodzie złoczyńcy, jest lubiany w szkole. Ma swoją paczkę i choć czasem od niej odstaje, ma powodzenie wśród rówieśników – jednym imponuje, przez innych jest pożądany.

Marianne i Connella łączy tajemnica. Matka chłopaka pracuje jako pomoc domowa w posiadłości rodziny Marianne. Nastolatki kryją się ze swoją znajomością, która wykracza daleko poza formalne kontakty. Oboje mają się ku sobie, lubią prowadzić ze sobą rozmowy, dla których podłożem jest niewinny flirt. Znajomość zacieśnia się coraz bardziej – Connell i Marianne łączy już romantyczna relacja, ale ze związkiem kryją się przed koleżankami i kolegami ze szkoły. Ten specyficzny związek, który zrodzi się w nastoletnich latach, będzie kolejno przybierać różne formy.

A my będziemy się im przyglądać z radością, z niepokojem, ze smutkiem.

normalni ludzie Sally Rooney

Od melancholii bowiem, która jest doświadczeniem – przynajmniej w mojej prywatnej galerii emocji – nierzadko pozytywnym, jednak na granicy jakiejś tortury, do przygnębienia droga jest bardzo krótka. I mnie po „Normalnych ludziach” to przygnębienie towarzyszy. Ba, towarzyszyło już w trakcie lektury, choć głównie w drugiej połowie.

Pisarka dotyka kwestii klasizmu w XXI wieku, toksycznej miłości, zaburzeń odżywiania, poszukiwaniu własnej tożsamości, dorastania, chorób i zaburzeń psychicznych, syndromu ofiary.

Tematy, jakie bierze na warsztat Rooney, są bliskie zwłaszcza pokoleniu 20- i 30-latków, pokoleniu slashies, ale pokazują też pewną smutną prawdę o ludziach, społeczeństwie. Po pierwsze, nigdy nie jesteśmy w stanie poznać drugiej osoby dość dobrze, do końca; po drugie, tylko zdolność do pewnych poświęceń może pozwolić nam na bycie z drugą osobą, choć niekoniecznie da nam szczęście; po trzecie, bogaci zawsze będą się bogacić bardziej niż biedni i ich przyszłość jest w gruncie rzeczy stabilna, niezagrożona, a przynajmniej nie tak jak tych, którzy nie mają tyle czasu na rozważanie swoich ambicji, bo żeby je spełniać, muszą działać.

To bardzo przewrotne jak autorka prowadzi tę opowieść i w jakim miejscu umieszcza swoich bohaterów. Marianne i Connell w każdym momencie swojego życia mają niesymetryczną relację na kilku płaszczyznach. Raz on – wydaje się – ma lepiej w życiu, choć jest biedniejszy, raz ona wyrasta na gwiazdę uczelnianych korytarzy, kiedy znowu on nie potrafi odnaleźć się w nowym środowisku. Te napięcia między nimi, a także napięcia na lini Marianne-środowisko, Connell-środowisko są oddane bardzo autentycznie, tak jak zresztą ich przeobrażająca się znajomość, która pełna jest uczuć, pasji i chemii, wyczuwalnej jak gęsia skórka pod palcami.

REKLAMA

Ta książka porusza tak bardzo, bo – jak mówi tytuł – opowiada o normalnych ludziach.

W Connellu, Marianne, ich przyjaciołach i znajomych znajdujemy, nawet jeśli nie całe odbicia, to odłamki siebie. A kiedy w tle gra lo-fi, nie pozostaje nam nic innego jak oddać się wspomnianej melancholii. A to boli, choć jest to ból z natury tych odżywczych.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA