REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

„Pewnego razu... w Hollywood” to pełna nostalgii pocztówka z czasów, które zostały brutalnie przerwane

Dziewiąty film Quentina Tarantino zabiera widza w słodko-gorzką podróż do Hollywood, którego już nie ma. Naszymi przewodnikami w tej wyprawie są dwie ikony współczesnego kina – Leonardo DiCaprio i Brad Pitt.

16.08.2019
9:17
pewnego razu w hollywood recenzja filmu
REKLAMA
REKLAMA

Jeśli do tej pory zwiastuny filmu „Pewnego razu... w Hollywood” nie dały wam do myślenia, to pozwolę sobie doprecyzować pewien fakt. Dziewiąty film Quentina Tarantino nie jest opowieścią o morderstwie Sharon Tate przez „bandę Mansona”. Nie jest to wielki spoiler, a moim zdaniem zaoszczędzi wam możliwego rozczarowania tym, że otrzymacie zupełnie inny film. „Pewnego razu... w Hollywood” jest czymś zgoła odmiennym, o wiele bardziej eterycznym, o ile można tak nazwać jakikolwiek film Tarantino.

To nostalgiczna przypowieść o końcu pewnej epoki. Jest niczym ostatnie spojrzenie na nasz pokój z dzieciństwa, tuż przed opuszczeniem na zawsze domu rodzinnego.

Przypowieść ta rozgrywa się na kilku poziomach. Z jednej strony, tej bardziej dosłownej, przypatrujemy się ostatnim tchnieniom „starego” Hollywood. Dawni twórcy, aktorzy i pomysły powoli odchodzą do lamusa. Świat zaczyna o nich zapominać. Jednym z reprezentantów dawnego porządku jest Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), niegdyś gwiazda popularnych filmów i seriali, obecnie przygasająca, obsadzana głównie w rolach czarnych charakterów, które dostają łomot od wschodzących nowych idoli.

pewnego razu w hollywood leonardo dicaprio

Dalton zdaje sobie sprawę z tego, że jego czas się kończy i właściwie przez cały jego wątek w filmie obserwujemy drogę zmierzającą do pogodzenia się z tym faktem.

Na drugim biegunie, tym bardziej symbolicznym, znajduje się Sharon Tate (Margot Robbie). Ona z kolei odzwierciedla ten głębszy poziom znaczenia filmu Tarantino.

Tate jest pełna afirmacji życia, otwarta na to, co przyniesie jej przyszłość, chwyta każdą chwilę z całych sił. Czuje, że świat stoi przed nią otworem, cieszy się tym i bawi. Cały czas obserwujemy ją uśmiechniętą, pełną uroczej naiwności i radości.

pewnego razu w hollywood sharon tate

Jednocześnie zdajemy sobie sprawę, jak bardzo tragiczną jest postacią. Ale też w „Pewnego razu... w Hollywood” pełni rolę wspomnianego wcześniej symbolu nadchodzących czasów. Aby jednak rozpocząć nową erę, należy brutalnie przerwać wcześniejszą.

Jest jeszcze trzeci element układanki, Cliff Booth (Brad Pitt). On z kolei zdaje się być czynnym obserwatorem tych wszystkich przemian.

pewnego razu w hollywood brad pitt

Znajduje się gdzieś pomiędzy Daltonem a Tate. To on jest trzonem tej opowieści, nadaje jej rytm, to wokół niego dzieją się najważniejsze wydarzenia – od załamań nerwowych Daltona, po odkrycie kryjówki komuny Charlesa Mansona na terenie starego planu filmowego.

„Pewnego razu... w Hollywood” to więc film utkany z symboli. Jego bohaterowie pełnią role żywych metafor sprawiając, że całość ogląda się jak podszytą niepokojem i nostalgią baśń.

Oczywiście jest to baśń w stylu tarantinowskim. Reżyser żongluje tu motywami, parafrazuje samego siebie (już w pierwszych minutach filmu widzimy oczywiste nawiązanie do „Bękartów wojny”). Przede wszystkim składa jednak hołd popkulturze swojego dzieciństwa. Mogę sobie tylko wyobrazić, ile frajdy miał Tarantino budując cały ten świat filmów i seriali lat 60., przygotowując ścieżkę dźwiękową, odtwarzając perfekcyjnie wygląd strojów, samochodów, mieszkań z tamtych lat. Jak z uśmiechem na ustach wyszukiwał stare zwiastuny filmów, plakaty, nagrania odcinków seriali z lat 50., zapowiedzi prezenterów radiowych z epoki. Z co drugiego kadru filmu płynie namacalna wręcz i wyczuwalna pasja do ruchomych obrazów  i symboli starego Hollywood.

Ale nie jest to hołd pozbawiony refleksji. Gdzieś tam pomiędzy słowami i wydarzeniami filmu wybrzmiewa krytyka Fabryki Snów, która wyrosła na promocji przemocy (którą w sumie sam Quentin się często bawi – czyżby uderzał się w pierś?). Ostatni akt filmu jest tego zresztą fizyczną emanacją – gwarantuje, że wciśnie was w fotel i wprawi w niemały szok. Do tego reżyser przygląda się swoim idolom nie tylko ze współczuciem, ale i z przymrużeniem oka. Osobiście ciekawi mnie np. jak fani Bruce’a Lee zareagują na to, jak Tarantino, który sam jest jego fanem, przedstawił legendarną postać w swoim filmie. Nadmienię tylko, że Lee nie został pokazany tu w przychylnym świetle.

Aktorsko, jak to u Tarantino, jest wybornie. Aczkolwiek szkoda mi strasznie Margot Robbie. Ona praktycznie nie ma tu zbyt wiele do grania.

Quentin Tarantino, jak wspomniałem wcześniej, wybrał ją jako symbol nowej ery i niestety potraktował ten pomysł zbyt dosłownie. Robbie jest na ekranie, pięknie wygląda, a na jej uśmiech mógłbym patrzeć bez przerwy.

pewnego razu w hollywood margot robbie

I to wszystko. Aktorka nie wypowiada zbyt wielu kwestii i na dobrą sprawę tę postać, choć ważną z perspektywy większej historii, mógłby zagrać kto inny. Robbie ma znakomity warsztat, swoim magnetyzmem potrafi oczarować kamerę, ale mimo wszystko szkoda, że nie wykorzystano jej umiejętności w pełni.

Poza jej przypadkiem trudno się przyczepić do reszty obsady. DiCaprio i Pitt tworzą wyborny duet. Choć Dalton i Booth nie są ich rolami życia, to znakomicie wpisali się w te postaci, nadając im życia, emocji. Oprócz nich na drugim i trzecim planie przewija się cała masa znanych twarzy. Od Ala Pacino, przez Kurta Russella, Luke’a Perry’ego po Bruce'a Derna i oczywiście Rafała Zawieruchę, który pojawia się na ekranie dosłownie na parę chwil. Może się czepiam, ale jego (Romana Polańskiego) obecność w tym filmie nie wydała mi się niezbędna.

Tutaj przechodzimy do mojego głównego zarzutu dla (prawdopodobnie przedostatniego) filmu Quentina Tarantino.

Przez większą część seansu miałem wrażenie, że reżyser popełnił klasyczny błąd robienia filmu przede wszystkim dla swojej własnej przyjemności, a dopiero potem wziął pod uwagę widzów.

Jest w tym filmie cała masa scen czy ujęć, które są albo niepotrzebnie rozciągnięte w czasie, albo niewiele wnoszą do całości. Powraca więc problem, który wyraźnie objawił się w „Nienawistnej ósemce”, czyli przeciągnięte tempo, dłużyzny nieuzasadnione od strony artystycznej. „Pewnego razu... w Hollywood” trwa ok. 160 minut. Spokojnie mógłby być krótszy o 20-30 minut.

Trudno więc nie odnieść wrażenia, że chwilami Tarantino nie tylko ma problem z budowaniem i utrzymywaniem napięcia, ale i z tym, że lwia część scen powstała tylko i wyłącznie dla jego własnego zachwytu. W tym kontekście tylko bardziej obawiam się pomysłu dłuższej, podzielonej na odcinki 4-godzinnej wersji tego filmu, która ma trafić na Netfliksa.   

Nie zrozumcie mnie źle, „Pewnego razu...” to nadal solidne kino, pomiędzy tymi dłużyznami są sekwencje, które potwierdzają wielkość reżysera. Do ideału jednak trochę brakuje.

REKLAMA

Dialogi, znak firmowy Tarantino, choć jak zwykle świetnie napisane, też nie są już tej samej jakości co wcześniejsze dokonania twórcy „Pulp Fiction”. Wspomniane wcześniej metafory końca dzieciństwa i pewnej epoki z jednej strony są czytelne i klarowne, a z drugiej dość oczywiste. A samo zakończenie zapewne niektórych z was albo mocno zirytuje albo rozczaruje.

Na pewno jednak „Pewnego razu.. w Hollywood” jest artystycznym wydarzeniem sezonu. Choć nie rezonuje z widzem tak mocno jak najlepsze filmy Tarantino, nie zmienia to faktu, że warto go zobaczyć i wybrać się w wycieczkę do czasów, gdy popkultura zaczęła wchodzić w czas dojrzewania i porzuciła swój dziecięcy urok i naiwność. Podróż to tyleż samo przyjemna dla oka, co smutna.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA