REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Muzyczni wirtuozi nadal w formie. Dream Theater i ich nowy album „Distance Over Time” – recenzja

Tytani progresywnego metalu powracają ze swoim czternastym albumem. „Distance Over Time” od Dream Theater to muzyczna jazda bez trzymanki na najwyższym poziomie.

20.02.2019
21:51
dream theater distance over time recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Po dziś dzień uważam, że Dream Theater to najlepszy technicznie zespół świata. A nawet i w całej historii rocka. Nie kojarzę innej grupy, w której każdy z muzyków (no może poza wokalistą) byłby wirtuozem. I to takim z absolutnego top 5. A jestem w stanie się upierać, że każdy z instrumentalistów Dream Theater należy właśnie do czołówki najlepszych perkusistów, basistów, pianistów i gitarzystów. John Petrucci to obok Jimiego Hendrixa i Steve’a Vaia najlepszy (moim zdaniem) gitarzysta wszech czasów. Tyleż samo zachwycający techniką, umiejętnością kompozycji skomplikowanych konstrukcji, co uwodzący pięknymi i nierzadko prostymi melodiami.

W przypadku zespołu składającego się z wirtuozów pojawia się jednak obawa o to, czy ich muzyka jest czymś więcej niż hermetycznymi układankami skomplikowanych puzzli. Czy są to popisówki, czy może jednak jest w tym wszystkim dusza?

W końcu progresywny metal siłą rzeczy zasłynął, w dużej mierze dzięki Dream Theater właśnie, jako gatunek muzycznych kolosów dla freaków, którzy mają czas i chęci spędzać długie godziny na analizie i wsłuchiwaniu się w czasem trwające ponad kilkanaście minut kompozycje. Z licznymi zmianami tempa, motywami i następującymi po sobie fenomenalnymi technicznie solówkami.

Swoim drugim albumem, genialnym „Images and Words” Dream Theater udowodnili, że można stworzyć progresywny metal z duszą. Gdzie szczere emocje połączą się z techniczną wirtuozerią i imponującymi konstrukcjami muzycznymi. To był rok 1992. Od tamtego czasu zespół dość nieoczekiwanie stał się całkiem dobrze rozpoznawalny i szanowany na świecie. Co dziwi mnie (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), ze względu na hermetyczny i wymagający gatunek, który przyszło im grać.

Na początku XXI wieku ich płyty debiutowały w pierwszej 30. notowania Billboard. Jednocześnie wtedy zespół zaczął powoli zjadać swój własny ogon.

Trudno po 14 studyjnych albumach i odmianie muzycznych eksperymentów przez wszystkie przypadki pozostać świeżym i nie wpaść w pułapkę recyklingu czy nawet autoplagiatów.

Ich poprzedni album, dwupłytowy „The Astonishing”, trwał ponad 2 godziny. I choć w warstwie formalnej nie można było za bardzo do czego się przyczepić, to jednak wielu fanów zarzucało mu... nudę. Bo siłą rzeczy był zbyt rozwlekły, a poszczególne kawałki nie wnosiły zbyt wiele, poza kolejnymi imponującymi partiami riffów czy niesamowitych solówek.

Dream Theater wzięli sobie te uwagi do serca i ich najnowszy album, „Distance Over Time” jest już jednym z najkrótszych w ich karierze. Tym razem czeka na nas „zaledwie” 56 minut o wiele bardziej zwartej i klarownej metalowej jazdy. Choć zaczyna się ona dość spokojnie.

Untethered Angel wita nas balladowymi dźwiękami gitary, w otoczeniu klimatycznego tła syntezatorów.

Ale po chwili przekonujemy się, że to tylko wstęp do dynamicznego i ciężkiego kawałka o tym, by podążać za swoimi marzeniami.

Mięsiste riffy gitary Petrucciego udanie łączą się tu z partnerującymi mu klawiszami magika Jordana Rudessa oraz kapitalnie zmiksowaną perkusją Mike’a Manginiego. W drugiej połowie muzycy raczą nas przyprawiającymi o zawrót głowy solówkami. Ale bez zbędnego przeciągania w czasie. Łącznie trwają niecałe 90 sekund. Ale tyle absolutnie wystarczy, by się nimi nasycić i tym chętniej do nich wracać.

Paralyzed zaczyna się gitarowym riffem a la Tool, ale szybko przekształca się w klasycznie metalową petardę z ciekawą linią melodyczną wokalu Jamesa LaBrie oraz wyraźnym basem w tle. Te pierwsze dwa kawałki, względnie krótkie (jak na Dream Theater) są najlepszym dowodem na to, że grupa postawiła tym razem na czystą energię, dynamikę i ciężar, czyli to co tygryski lubujące się w szeroko rozumianym metalu lubią najbardziej. Nie są to muzyczne arcydzieła, ale grupa jest w takim punkcie, w którym nikt tego od nich nie oczekuje.

Zresztą późniejszy Room 137 oparty na przyjemnie bujającym rytmie i S2N, w którym gitara basowa i perkusja odgrywają role pierwszoplanowe, tylko potwierdzają chęć muzyków do zwrócenia się w stronę klasycznych metalowych wymiataczy.

Wieńczący album Viper King brzmi prawie jak kawałek Deep Purple, przemielony przez metalową maszynkę. Kawałek pokazuje, że muzycy, być może po raz pierwszy od dawna, świetnie się bawili przy nagrywaniu swojego czternastego albumu.

Skorzystajmy więc z okazji podziwiania ich kunsztu, który nawet w 4-minutowej kompozycji jest w stanie w pełni się ujawnić i spowodować szczękopad fana ciężkich brzmień.

W przypadku Fall Into the Light już tak prosto nie będzie. Kawałek zaczyna się od kapitalnego riffu, który ma wypisane wpływy Black Sabbath po całości. Szybko jednak przechodzi w soniczne tornado gitar i perkusji, by jednak równie szybko zmienić swój nastrój o 180 stopni. W połowie Fall Into the Light przepoczwarza się w piękną balladę. Słychać w niej wpływy Metalliki z czasów Oriona. John Petrucci dostarcza nam jedną ze swoich najpiękniejszych solówek w ostatnich latach.

Zaczyna od dźwięków gitary klasycznej, płynnie przechodząc w stronę elektrycznego solo. W towarzystwie dostojnie brzmiącej perkusji brzmi ono po prostu wspaniale. Potem jednak tempo znowu przyspiesza i zaczyna się podróż do krainy magicznych i psychodelicznych dźwięków klawiszowca Jordana Rudessa. To jeden z najlepszych kawałków na „Distance Over Time”. Tuż obok Pale Blue Dot, który dostarcza nam feerię muzycznych barw, przygniatających riffów i klawiszowych pasaży. Nie da się w pełni ogarnąć tego kawałka przy pierwszym przesłuchaniu.

Mierzący się z życiem po traumie At Wit’s End to już klasyczne „stare” Dream Theater. Kolosalna kompozycja, z licznymi zmianami tempa, mocnym refrenem i genialnymi solówkami.

Wspomnę jeszcze co nieco o wokaliście. Jamesa LaBrie od zawsze uważam za najsłabsze ogniwo Dream Theater. Nie jest to zły wokalista, nie wyobrażam sobie bez niego tej kapeli. Ale na tle genialnych kolegów wypada po prostu wyraźnie gorzej. Na „Distance Over Time” na szczęście brzmi świetnie, a w ostatnich latach w jego przypadku nie było to takie oczywiste. Jego wokal jest mocny, wyraźnie zaznaczony w tym całym gąszczu instrumentalnych labiryntów.

Wątpię, by Dream Theater nagrali jeszcze w swojej karierze przełomowe arcydzieło. Mają na koncie tyle albumów i utworów, że chcąc nie chcąc ich nowe dokonania wypadają nieco wtórnie.

REKLAMA

Pośród całej dyskografii DT „Distance Over Time” umieściłbym gdzieś w okolicach środka. Jednak w szerszej kategorii, albumów rockowych/metalowych to nadal ekstraklasa. Panowie prezentują poziom kompozycji i wirtuozerii niedostępny dla większości innych grup.

Jeśli jesteście fanami Dream Theater, nie spodziewajcie się rewolucji. Tym niemniej nie powinniście się rozczarować. Jeśli nigdy wcześniej nie mieliście do czynienia z DT, polecam zacząć od albumu „Octavarium”, najbardziej przystępnego w ich karierze. I potem może sięgnąć po „Images and Words” oraz „Distance Over Time” właśnie. Koniec końców, nie znam innego zespołu, który dostarczy wam równie niesamowitych instrumentalnych popisów.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA