REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. TV

Formatem talk-show rządzą John Oliver i Jimmy Kimmel, a ja i tak tęsknię za Craigiem Fergusonem

Choć Craig Ferguson od kilku lat nie prowadzi już swojego programu w amerykańskiej telewizji, to przyglądając się obecnej gwardii osobowości talk-show, widzę, że pustki po nim nikt nie jest w stanie zapełnić.

18.09.2018
17:27
craig ferguson
REKLAMA
REKLAMA

Na zakończonej niedawno ceremonii rozdania 70. nagród Emmy, w kategorii "prowadzący talk-show" zwyciężył John Oliver. Pośród nominowanych znajdowali się najznamienitsi przedstawiciele tego formatu telewizyjnego – Jimmy Kimmel, James Corden, Trevor Noah, Stephen Colbert. I choć lubię i cenię wyżej wymienionych, to jednak, z całym szacunkiem, żaden z nich nie umywa się do Craiga Fergusona.

Ferguson dosłownie rozwalał konwencję talk-show i definiował ją na nowo.

Jego początki były oczywiście trochę sztywne, ale z czasem udało mu się znaleźć swój głos i wprowadzić powiew świeżości do telewizyjnego formatu. Co ciekawe, początki konotacji Craiga Fergusona z szeroko rozumianą branżą rozrywkową związane są z... sceną punkową. Na początku lat 80. grał w kapeli The Bastards from Hell. I choć nie był to długi epizod w jego życiu, to pomógł on w staniu się kontestatorem rzeczywistości, obyczajowym rewolucjonistą i człowiekiem lubiącym łamać schematy. Wtedy też zaczęły się jego (nie)sławne eskapady narkotykowe, o których lubił często wspominać później w swoim programie.

W latach 90. pojawił się na jego drodze pierwszy krok milowy – dostał rolę w superpopularnym amerykańskim sitcomie "The Drew Carey Show". Serial wypozycjonował go na komediowej mapie. Po kilku niewielkich rólkach w hollywoodzkich filmach w 2005 roku Craig Ferguson dorobił się swojego własnego talk-show. Przejął po Craigu Kilbornie format The Late Late Show (emitowany późno w nocy) stacji CBS.

Jego monologi z miejsca pokazały, że w mieście pojawił się ktoś zupełnie nowy.

Ktoś, kto może sporo namieszać w powoli kostniejącym formacie telewizyjnych wywiadów z gwiazdami i celebrytami. Z czasem nawet zapraszał do nich ludzi z widowni i razem z nimi budował wspaniałe telewizyjne happeningi. Inteligentne i zabawne zarazem. Do tego skutecznie burzące granicę pomiędzy prowadzącym a widownią.

Od 2010 roku Ferguson już na dobre rozgościł się w formule talk-show. Na tyle swobodnie czuł się z tym formatem, że postanowił poddać go jeszcze większej i skuteczniejszej dekonstrukcji. Z przymrużeniem oka narzekając na małe budżety stacji CBS, nie ubolewał wcale nad tym, że nie ma swojego sidekicka ani zespołu muzycznego. W zamian za to zapewnił sobie dwie maskotki. Pierwsza to dwóch członków ekipy przebranych za konia imieniem Secretariat, który stoi sobie w zagrodzie i przygląda się wywiadom, czasem też tańcząc na parkiecie z Craigiem i jego gośćmi.

Druga maskotka to Geoff Peterson. Zdalnie sterowany gej-robot-szkielet, z którym Craig często rozmawia w różnych segmentach swojego show, a także służy czasem jako źródło genialnych ripost. Oglądając poszczególnie odcinki The Late Late Show, można było zauważyć, że Craig ma do niego słabość, bowiem jego docinki bądź komentarze zawsze wywoływały u niego salwy śmiechu.

A to tylko najbardziej widoczne elementy sztafażu programu Fergusona.

Z czasem stworzył on wokół siebie cały mikrokosmos idący pod prąd mainstreamowej telewizji.

Na biurku zaczął trzymać TARDIS-a – statek kosmiczny w kształcie budki telefonicznej z serialu "Dr Who" w wersji miniaturowej. Na poczekaniu trzymał też różne dziwne gadżety. Na przykład świecącą kulę disco, koszyk owoców, którymi znienacka częstował rozmówców albo staromodną fajkę, która służyła mu czasem do zabawy w psychoanalizę z niektórymi gośćmi.

Najlepsze w programach Fergusona było to, że skromnymi środkami osiągał wybitne pułapy rozbawiania ludzi. Nie potrzebował żadnych wymyślnych skeczy z Justinem Timberlake’iem czy gier i zabaw, którymi próbuje uwieść publikę Jimmy Fallon. Nie musiał wcale zapraszać wielkich gwiazd, by zrobić dobry show. Niepotrzebny był mu carpool karaoke, by bawić widownię. Nie schodził na tematy polityczne, nawet w celu obśmiania kasty rządzącej, a mimo to udawało mu się zdobywać uwagę. Wystarczył robot, czasem drobny gadżet, fikcyjny kominek albo… kukiełka.

Ale z tego wszystkiego Craig Ferguson najbardziej błyszczał w wywiadach z zapraszanymi gośćmi.

Przeważnie byli to celebryci, aktorzy z seriali, prowadzący inne programy w telewizji. Czasem muzycy, pisarze, raczej z drugiej linii mainstreamu, na ogół jednak największe gwiazdy Hollywood nie pojawiały się w jego programie.

W rozmowach jeden na jeden Ferguson był mistrzem. Niemalże z każdym potrafił znaleźć wspólny język. Dobrze wiedział, że praca człowieka, który robi kilkuminutowe wywiady z aktorami i celebrytami nie nadaje się na pełne erudycji rozmowy o problemach świata i sztuce wysokiej, tak więc rozmawiał z każdym, jak ze znajomym przy piwie.

Inspiracje czerpał z "Latającego Cyrku Monty Phytona" i braci Marx, więc jego rozmowy mieniły się od abstrakcyjnych żartów, zanurzonych w oparach absurdu. Często były to dialogi o niczym. Ale oglądało i słuchało się tego z taką przyjemnością i uśmiechem na twarzy, że wciągały jak super ciekawe opowieści. Sami interlokutorzy Fergusona, dzięki temu swobodnemu stylowi, szybko się rozluźniali i rozmawiali jak z kumplem, często zapominając nawet o promocji filmu,  serialu czy książki, którą przyszli promować.

W pewnym momecie doszło nawet do tego, że niektórzy z gości zaczęli się z nim naprawdę przyjaźnić. Chyba najlepszym przykładem jest Kristen Bell, która wystąpiła w jego programie co najmniej 25 razy! I za każdym razem dogadywali się jak brat z siostrą, żartując, czasem lekko sobie dogryzając, jednocześnie darząc się wielką sympatią.

Do legendy przeszły już jego mistrzowskie flirty z zapraszanymi do studia kobietami.

Craig Ferguson do perfekcji opanował sztukę bycia lekko sprośnym, ale jednocześnie uroczym bawidamkiem, dzięki czemu naprawdę bardzo rzadko którakolwiek z jego rozmówczyń była specjalnie oburzona. Więcej, zdecydowana większość była pod absolutnym urokiem niesfornego prowadzącego, który już na samym wstępie rozmowy rozrywał na strzępy kartki z pytaniami, dając tym jasno do zrozumienia, że będzie to totalnie improwizowany wywiad.

I choć tego typu pójście na żywioł zawsze jest ryzykowne, raz się uda, innym razem niekoniecznie, to Fergusonowi udawało się wychodzić z niego obronną ręką. I dzięki temu jego program nie trzymał się sztywnych ram talk-show. Ten luz udzielał się też gościom, którzy przy nim byli o wiele bardziej otwarci i skorzy do rozmów niż gdziekolwiek indziej. U Fergusona nie było sztampowych pytań i takich samych odpowiedzi, które można usłyszeć w innych wywiadach z daną osobą w siostrzanych late shows.

W kwietniu 2014 roku Craig Ferguson ogłosił, że planuje zrezygnować z prowadzenia "The Late Late Show".

REKLAMA

Ostatni program z jego udziałem był wyemitowany w grudniu tego samego roku. Zastąpił go James Corden, aktor i piosenkarz, który sprowadził ten format na zupełnie inne, bardziej mainstreamowe tory. Ma większe zasięgi, sprowadza topowe gwiazdy, robi przyjemny w obyciu talk-show, ale mimo wszystko będący kopią show Jimmiego Fallona. Wyróżnikiem Cordena jest wspomniany wcześniej Carpool Karaoke oraz fakt, że przeprowadza wywiady z trójką gości siedzącymi na kanapie obok siebie. Co w sumie też jest zapożyczeniem od swojego brytyjskiego kolegi po fachu, Grahama Nortona.

Mimo wszystko bez Craiga Fergusona format talk-shows w amerykańskiej telewizji stracił swoją niezależną odnogę, która budżetowe braki nadrabiała nieszablonowym podejściem, abstrakcyjnym humorem i kreatywnością. Pozostaje mieć nadzieję, że pojawi się kiedyś jeszcze ktoś taki jak Craig Ferguson.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA