REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Zapiski chorego umysłu. Kanye West i jego nowy album Ye – recenzja

Parafrazując samego rapera, słuchanie Kanye Westa to wybór. Nie zawsze dobry, choć zawsze interesujący. Niestety czasem wcale nie od strony muzycznej. I trochę tak to wygląda na "Ye", czyli najnowszej płycie chyba najbardziej znanego rapera na Ziemi.

04.06.2018
10:40
kanye west ye recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Biorąc pod uwagę to, jak wiele szumu generuje Kanye West w mediach i całej branży muzycznej, jego nowy album "Ye" wydaje się być bardzo zachowawczy. Jest skromny brzmieniowo, chwilami wręcz ascetyczny i bardzo krótki (niecałe 25 minut trwania).

Jego okładkę zdobi fotografia, którą sam Kanye "strzelił "31 maja, podczas wyprawy w góry Wyoming, gdzie w otoczeniu dziennikarzy i celebrytów odbyła się uroczysta premiera płyty. Widnieje na niej napis: "Nie cierpię być dwubiegunowy. To zajebiste."

Brzmi to trochę jak spowiedź artysty zmagającego sie z chorobą, jednak równie dobrze może być wołaniem o pomoc. Albo pełnym dystansu do siebe żartem. W przypadku Westa nigdy do końca nie wiadomo, choć zakładałbym, że wszystkie te trzy opcje są prawdziwe.

Czy nam się to podoba, czy nie, Kanye West jest głosem obecnego pokolenia. Jak w soczewce skupia się w nim całe to szaleństwo, chaos i schizofrenia drugiej dekady XXI wieku.

Świata, w którym ludzie uciekają od rzeczywistości, stają się omamieni technologiami i wszelkiej maści on-line’owymi aplikacjami, sterowani są przez przedziwne polityczne mutacje à la Donald Trump i borykają się z zamachami terrorystycznymi. Strach przeplata się z rozbuchanym materializmem i kultem piękna oraz wyglądu.

Któż lepiej uosabia to wszystko niż Kanye West, geniusz-szaleniec, owładnięty obsesją na swoim własnym punkcie, ucieleśnienie boskiego kompleksu wymieszanego z twórczym ADHD?

"Ye" zaczyna się od dość niepokojących słów. W otwierającym płytę I Thought About Killing You West oznamia nam:

Myślałem dziś o zabicu siebie. A kocham siebie bardziej niż ciebie. Wiedz więc, że myślałem dziś o zabiciu ciebie.

Prosty i jednocześnie złożony komunikat potrafi szczerze przerazić, bo jest to robiąca potężne wrażenie próba wiwisekcji myśli, jakie kołaczą się w głowie Westa. Mroczne, "popieprzone", mieszające ze sobą chory narcyzm z nienawiścią.

Yikes dopełnia obrazu niespokojnej psychiki muzyka, który mówi wprost:

Czasem boję się sam siebie.

West zestawia swoje życie, szukając paraleli z ruchem #MeToo czy relacją Ameryki z Koreą Północną. Wspomina Prince’a, rapując o tym, że próbował go ostrzec przed narkotykami, tym samym odnosząc się do swojej walki z nałogiem oraz nieudanych batalii innych muzyków.

"Ye" stanowi więc nie tylko próbę przekazania światu stanu umysłu Kanye Westa, ale pokazuje też poziom niepokoju i niestabilności, który pożera całą branżę rozrywkową.

Promyki nadziei pojawiają się dopiero pod koniec, w dwóch ostatnich kawałkach. Ghost Town, w którym Kanye oddał głos takim muzykom jak John Legend, Kid Cudi i 070 Shake, to historia zwycięskich walk z rozczarowaniem i złamanym sercem.

W zamykającym album Violent Crimes, spowitym pięknym, acz oszczędnym syntezatorowym tłem, przywodzącym na myśl skojarzenia z płytami Stevie’ego Wondera, raper rozlicza się z samym sobą. Wskazuje na błędy w swoim traktowaniu kobiet z poprzednich związków, ale jednocześnie pokazuje, że po urodzeniu córki, zmieniło się jego nastawienie i zaczął widzieć w sobie potencjał do zmiany.

"Ye" to dość ciekawe zjawisko popkulturowe i społeczne, natomiast w kategoriach czysto artystycznych niestety plasuje się on pośród najsłabszych dokonań Kanye Westa.

REKLAMA

Nie jest to zła płyta, ale zdecydowanie za mało w niej "mięcha". Gdy zaczynamy się w nią wkręcać i wchodzić w ten szalony świat to całość dobiega końca. Brzmi trochę jak demo, przygotowujące nas na ciekawszy materiał. Aranże są znikome, teksty i samo rapowanie solidne, ale nie wychodzące poza średnią.

Jeśli nie jesteście fanami Westa, ani tym bardziej szeroko pojętego hip-hopu, to spokojnie możecie sobie darować "Ye". To album, który generuje więcej szumu, niż rzeczywiście nań zasługuje. Porównując go z wcześniejszymi dokonaniami muzyka, wypada blado, bez pomysłu. Liczę na to, że - podobnie jak w przypadku "The Life of Pablo" -jest to tylko zapowiedź czegoś większego.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA