REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Nie tylko "Obcy". Ridley Scott i jego najlepsze filmy

Dał nam "Obcego" i "Blade Runnera", ale tak naprawdę filmografia Ridleya Scotta to znacznie więcej o wiele bardziej różnorodnych filmów. I to różnej jakości. Niestety Ridley Scott, poza kilkoma wybitnymi dziełami, ma bardzo dużo filmów zwyczajnie słabych i nie wartych uwagi. Dlatego też, tuż przed premierą jego najnowszego filmu, "Obcy: Przymierze", wybrałem jego najlepsze, poza "Obcym", dokonania.

08.05.2017
10:47
Najlepsze filmy Ridleya Scotta
REKLAMA
REKLAMA

Pojedynek

Chyba jeden z bardziej niedocenianych i względnie mało znanych obrazów w filmografii Scotta. "Obraz" to zresztą dość znamienne określenie w przypadku tego filmu, gdyż właściwie każde jego ujęcie i kard wyglądają jak dzieła sztuki malarskiej. "Pojedynek" to z pewnością jeden z najbardziej imponujących debiutów reżyserskich w historii kina.

Film tak wspaniale i dojrzale skomponowany nieczęsto ma się okazję oglądać, szczególnie gdy mówimy o reżyserze, który stawia dopiero swoje pierwsze kroki. Wspaniałe zdjęcia, którym można się przyglądać na stopklatce godzinami, znakomicie odtworzone kostiumy oraz plenery i kreacje aktorskie (Harvey Keitel jest kapitalny!) wraz z wciągającą fabułą opartą na opowiadaniu Josepha Conrada, sprawiają, że Pojedynek to jeden z moich ulubionych filmów Scotta. No i obwieścił on filmowemu światu narodziny reżysera o nieprzeciętym zmyśle wizualnym.

Blade Runner

"Blade Runner", znany także jako "Łowca Androidów", był pod wieloma względami przełomowy i wyprzedzał swoje czasy. To bodajże pierwszy film w erze po "Gwiezdnych Wojnach", w którym próbowano podejść do tematyki sci-fi na poważnie i z dość mocnym naciskiem na filozofię. Na dobrą sprawę "Blade Runner" to mroczny kryminał neo-noir osadzony w świecie przyszłości (przynajmniej był to świat przyszłości w momencie premiery filmu). Publika nie do końca była jednak na niego gotowa, bo dla wielu widzów okazał się zbyt ciężki i nudny. Nie pomógł nawet Harrison Ford w roli głównej, który wtedy był chyba najbardziej znanym aktorem na Ziemi (był to czas pomiędzy kolejnymi częściami Star Wars i Indiany Jones’a). W kinach film okazał się klapą finansową, recenzje również były chłodne.

Dopiero z czasem, gdy trafił na kasety wideo, a później DVD, został w pełni doceniony. Nie ukrywam, że sam nie uważam go za arcydzieło. To dobry i ważny film, stawiający interesujące pytania, poruszający ciekawe kwestie i pokazujący, że science-fiction może opowiadać też o głębszych tematach. Wizualne jest to dzieło sztuki, do dziś uważam "Blade Runnera" za jeden z najpiękniej wyglądających filmów (scenografia, kolorystyka, gra światła i cienia, przepiękne zdjęcia), do tego mistyczna muzyka Vangelisa stwarza niezapomniany, senny klimat.

Pamiętajmy też, że to dopiero trzeci film w karierze reżyserskiej Scotta. Z tym że, gdy uda nam się wyrwać z tych wspaniałych formalnych "trików" to dostajemy film, który nie do końca angażuje emocjonalnie i moim zdaniem można uznać go za przerost formy nad treścią. Aczkolwiek jest to jeden z najlepszych tego typu przypadków w historii kina.

Królestwo Niebieskie

Ten wybór może być dla niektórych dość kontrowersyjny, ale tak, podobało mi się "Królestwo Niebieskie". Nawet bardziej (o wiele bardziej), niż mocno przeceniany i przereklamowany "Gladiator". Nadmienię jedynie, że chodzi mi o reżyserską wersję "Królestwa Niebieskiego". Polecam wam kiedyś sięgnąć po nią.

Standardowa, kinowa wersja "Królestwa..." była moim zdaniem słabym filmem. Natomiast wersja rozszerzona to praktycznie inne, lepsze dzieło. To zresztą dość częsty przypadek u Ridleya Scotta, który nie do końca mieści się w studyjnych ramach kinowych, przez co jego filmy przeważnie trafiają na stół montażowy i są straszliwie cięte przez "filmowych rzeźników". Stąd właściwie każdy jego znaczący film posiada wersję reżyserską i przeważnie są one znacznie lepsze niż "standardowe". W przypadku "Królestwa...", dodatkowe 45 minut zmieniło praktycznie wszystko. Nadało głębi bohaterom oraz całej fabule; sceny batalistyczne (świetne nakręcone) zyskały większej dramaturgii.

To wszystko sprawiło, że całość po prostu angażowała widza tak jak powinna od samego początku, niestety okaleczona wersja kinowa pozbawiła nas tego. Dlatego polecam każdemu ponowny seans tego wielkiego widowiska w wersji takiej, jaką pierwotnie nakręcił je Ridley Scott.

Helikopter w ogniu

"Helikopter w ogniu" to jeden ze szczytowych punktów w karierze reżyserskiej Ridleya Scotta, przynajmniej pod względem formalnym. To, jak jest sfilmowany chwilami po prostu zapiera dech w piersi. Duża w tym też oczywiście zasługa Dariusza Wolskiego, który odpowiadał za zdjęcia i do dziś współpracuje ze Scottem.

Co ważne, film ten nie bawi się zanadto w politykę, w pouczanie widza, nie przedstawia subiektywnego punktu widzenia – "Helikopter w ogniu" tylko i aż skupia się na odtworzeniu dramatycznych wydarzeń z nieudanej operacji wojskowej w Somalii z 1993 roku, pokazując piekło wojny, jej bezmyślną brutalność, chaos, bezwzględność. I pokazuje to w tak dosadny sposób jak to tylko możliwe.

Czarny deszcz

Jeden z moich ulubionych filmów sensacyjnych z lat 80. Stylowy, klimatyczny (wspaniałe zdjęcia i muzyka Hansa Zimmera). Do tego kapitalnie zagrany przez duet Michael Douglas- Andy Garcia. No i umiejscowienie akcji w środowisku Yakuzy, pośród mrocznych zaułków i pomieszczeń japońskiej Osaki. Świetnie skonstruowany, wciągający, z pamiętnym zwrotem akcji w połowie – po prostu kawał dobrego dramatu policyjnego.

Marsjanin

REKLAMA

"Marsjanin" był dla mnie przyjemnym zaskoczeniem. Sama fabuła filmu, będąca idealnie na czasie, sprawiała, że chciałem ten film zobaczyć. Matt Damon to solidna marka, do tego Ridley Scott plus science-fiction to dla mnie pewnik, nawet po rozczarowaniu "Prometeuszem". Ale mimo wszystko nie spodziewałem się lekkości jaką odznacza się "Marsjanin". Cokolwiek by nie powiedzieć o reżyserze, to jednak nie jest on znany z lekkiego podejścia do tematyki poruszanej w swoich filmach. A tu dostaliśmy niegłupią, zmuszającą do refleksji opowieść ze sporą dozą humoru, nadziei oraz lekkości.

A było nie było jest to film o samotności. I to takiej, którą sobie dość ciężko wyobrazić. W końcu możemy być sami w domu, na ulicy, natomiast nikt z nas nigdy nie był i raczej nie będzie sam w całym mieście, kraju, kontynencie. A co dopiero mówić o byciu jedyną żywą istotą na calutkiej planecie?

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA