REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

"Safehaven" Tides From Nebula - obowiązkowa pozycja dla fanów post-rocka. Recenzja sPlay

Niedawno swoją premierę miała płyta nowego albumu Tides From Nebula, "Safeheaven". Tytuł płyty, oznaczający bezpieczną przystań, idealnie oddaje klimat nowego krążka, którego głównymi tematami są powrót i stabilizacja.

12.05.2016
14:59
"Safehaven" Tides From Nebula - obowiązkowa pozycja dla fanów post-rocka
REKLAMA
REKLAMA

Kraków, rok 2009. Trwa pierwsza (i jak się później okaże - również ostatnia) edycja Knock Out Fest - dwudniowego festiwalu muzycznego przeznaczonego dla miłośników ciężkich brzmień. Spoglądam na program. Tego dnia w line-up’ie, przed takimi gigantami mocnego grania jak Meshuggah, The Dillinger Escape Plan czy Testament ma wystąpić zespół-zwycięzca konkursu młodych talentów. Tides From Nebula? Nazwa gdzieś już obiła mi się o uszy… Nieważne. Posłuchamy, zobaczymy. Grupa nieporadnie wchodzi na scenę i przygotowuje się do występu, lecz brak estradowego doświadczenia ma w ich wydaniu sporo uroku. Chwilę potem frontman wita się z publicznością, odwraca się do kolegów z zespołu i skinieniem głowy daje sygnał "zaczynamy". Zamyka oczy i całkowicie daje się porwać tworzonej przez siebie muzyce.

W połowie pierwszego utworu już wiem - na naszej polskiej scenie pojawił się nowy, utalentowany zespół, na światowym wręcz poziomie.

Dalsze losy Tides From Nebula to pasmo sukcesów. Bardzo dobrze przyjęty debiutancki krążek, wsparcie produkcyjne Zbigniewa Preisnera przy nagrywaniu drugiej płyty, obecność na liście przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia, trasy koncertowe na całym świecie (i to nie tylko w supportów największych gwiazd post-rocka/metalu, lecz także headlinera), międzykontynentalna dystrybucja albumów... Przyznam jednak, że o ile do "Aury" (2009) wracam z przyjemnością, to "Earthshine" (2011) i "Eternal Movement" (2013), choć nie mogę nazwać ich nieudanymi - nie wzbudziły we mnie szybszego bicia serca. Z tego względu nie mogę nazwać siebie fanem grupy - wciąż jestem jednak ich kibicem. Wieść o nowym albumie przywitałem z zainteresowaniem (zwłaszcza, że pogłoski mówiły o powrocie do korzeni). Co warszawski zespół przygotował dla nas tym razem?

"Safehaven". Bezpieczna przystań. Tytuł pasuje idealnie; powrót i stabilizacja wyrastają na temat przewodni całego wydawnictwa - zarówno pod względem ogólnego nastroju płyty, jak i na płaszczyźnie samego stylu kompozycji.

Dotychczas każda kolejna pozycja w dyskografii Tides From Nebula, przy zachowaniu stylistycznej spójności, zawsze robiła krok w bok ze ścieżki obranej przez poprzedniczkę. O ile zawartość debiutanckiej "Aury" była po prostu wypadkową post-rockowych/metalowych inspiracji, na "Earthshine" dało się wyczuć ambientową atmosferę spod znaku katalogu wytwórni Ultimae Records. "Eternal Movement" to z kolei ukłon w stronę prog-rockowej stylistyki.

“Safehaven” nie proponuje nowego, spójnego w ramach albumu, tonu - to raczej swoisty (bardzo udany) miks klimatów znanych z poprzednich płyt zespołu. I tak żwawy, pogodny Knees To The Earth mógły zastąpić Only With Presence czy Satori z "Eternal Movement". Traversing ze swoimi brudnymi, zgrzytliwymi przesterami w środku świetnie odnalazłby się na "Aurze". Colour of Glow zapewnia płycie przestrzenny pierwiastek obecny na Earthshine. Wreszcie rozbudowany, eklektyczny We Are The Mirror stanowi udany patchwork z całej dotychczasowej twórczości grupy.

Odnoszę wrażenie, że od połowy (od końcówki Liftera) album staje się nieco bardziej mroczny, a pogodny nastrój ustaje - tak, jakby tułacz po początkowej euforii towarzyszącej powrotowi do tytułowej bezpiecznej przystani po ciężkiej wędrówce orientował się, że nawet tu ostatecznie dopadną go trudy egzystencji. W przypadku instrumentalnego post-rocka trudno jednak mówić o jednoznacznym przesłaniu - równie dobrze może to być moja (nad)interpretacja.

Mimo całej mojej sympatii do tej "Safehaven", muszę jednak dodać łyżkę dziegciu: po raz kolejny powraca jeden z największych (moim zdaniem) problemów Tides From Nebula, a mianowicie dramaturgia. Nie mam tu na myśli dramaturgii poszczególnych utworów (budowanie kompozycji zespół opanował świetnie), lecz albumu jako całości. W przypadku pierwszych trzech płyt zawsze odnosiłem wrażenie, że odpalenie ich w trybie shuffle i pozamienianie kolejności utworów nie zrobiłoby dużej różnicy.

REKLAMA

Uczciwie muszę jednak przyznać, że "Safehaven" akurat cierpi na tę przypadłość w najmniejszym stopniu z całej dyskografii zespołu. Po pierwsze - delikatnie widoczny jest wspomniany przeze mnie wyżej podział albumu na dwie części. Po drugie - w pewnym sensie rolę finału przejmuje We Are The Mirror - myślę jednak, iż wynika to z faktu, że to po prostu najlepszy numer numer na płycie; stanowi mocny akcent, lecz osobiście nie czuję, aby w założeniu był pomyślany jako zwieńczenie albumu. W przypadku muzyki tak pobudzającej wyobraźnię aż się prosi o płytę, która swoimi dźwiękami opowie historię od A do Z, a nie zaserwuje jedynie zestaw (choćby najpiękniejszych) muzycznych ilustracji do szeregu pojedynczych wizji/wydarzeń.

"Kiedy szedłem przed siebie, widziałem krótkie mgnienia piękna" - ten tytuł eksperymentalnego filmu Jonasa Mekasa to jednocześnie najbardziej trafny i zwięzły opis emocjonalnej zawartości "Safehaven".

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA