REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

„San Andreas” to nie kataklizm, ale obeszło się bez prawdziwego trzęsienia ziemi

Nie, miłośnicy „Grand Theft Auto”, ten wpis nie dotyczy waszej ulubionej gry wideo. Wracajcie do komputerów i konsol. „San Andreas” to wchodzący na ekrany kin film katastroficzny z bohaterem twardszym niż skała – Dweynem Johnsonem. Co zabawne, główny aktor jest najjaśniejszym punktem tej produkcji.

07.06.2015
19:49
San Andreas to nie kataklizm, ale obeszło się beztrzęsienia
REKLAMA

Chyba większość zgodzi się ze mną, że na przestrzeni ostatnich lat filmy katastroficzne zlały się w jedną papkę. Niezależnie od tytułu, zawsze dostajemy to samo – aglomerację USA walącą się w gruzy, z całym światem popadającym w ruinę gdzieś tam w tle. Chociaż twórcy „San Andreas” postanowili ograniczyć się do Kalifornii (łaskawcy!) całość wygląda dokładnie tak samo. Wszystko pęka, wszystko się burzy, a w samym środku mamy nieskazitelnego bohatera, który chce uratować najbliższych. No, a jak będzie po drodze, to i całe wybrzeże.

REKLAMA

Nic dziwnego, że „San Andreas” zanotowało świetne otwarcie w USA. To bajka skrojona idealnie na ten rynek.

Szablon Hollywoodu jest tutaj niesamowicie mocno wyeksponowany. Główny bohater w chwili największego zagrożenia odkrywa, na kim zależy mu najbardziej. „Ten zły” reprezentuje okropne korporacje. Wartości rodzinne stoją w filmie na pierwszym miejscu. Zaraz za nimi są one-linery, za sprawą których widzowie mają polubić głównych bohaterów. Nie zabrakło patetycznej muzyki, a nawet amerykańskiej flagi, która niestrudzenie i nieprzerwanie powiewa w tle. Niestety, nigdzie nie wypatrzyłem bielika amerykańskiego.

san andreas 4

Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko współczesnym, popkulturowym mitom, na bazie których amerykańscy odbiorcy budują swoją tożsamość. „San Andreas” jest ciekawą odskocznią i przeciwwagą od superbohatersko – fantastycznej ofensywy, która od dłuższego czasu zdominowała polskie kina. Chociażby z tego jednego powodu zdecydowałem się dać szansę „San Andreas”. Mój problem z tym filmem jest po prostu taki, że w dwa dni od seansu nie będziecie już go pamiętać.

„San Andreas” nie ma w sobie absolutnie niczego, co stawiałoby ten tytuł ponad inne „hamerykańskie” produkcje katastroficzne. Efekty specjalne są tak samo efekciarskie i nienaturalne. Bohaterowie nadęci, wybieleni i prawi. Zagrożenie śmiertelne dla wszystkich poza czołowymi postaciami. Nie ma absolutnie niczego, co dałoby mi argument, żeby napisać wam – już czas do kina. No, może poza Dwaynem Johnsonem.

Możecie się śmiać, ale „The Rock” jest najjaśniejszym punktem całego filmu.

W „San Andreas” Johnson promienieje równie mocno, co jego nienagannie białe zęby. Muskularny aktor pokazał, że potrafi tchnąć życie w drewniane, banalne i przewidywalne postacie. „The Rock” nie tylko staje na wysokości zadania jako główny bohater, ale również „ciągnie” za sobą całą obsadę, będąc jej najlepszym i najbardziej wyrazistym członkiem. Nie tylko za sprawą pokrytych oliwą bicepsów, ale również emocji zbudowanych zaskakująco dobrym warsztatem.

REKLAMA
SAN ANDREAS

Jeżeli z jakiegoś powodu masz Dwayne’a Johnsona powieszonego nad łóżkiem – czym prędzej biegnij do kina. Jeżeli jesteś olbrzymim miłośnikiem filmów katastroficznych – również nie będziesz rozczarowany „San Andreas”. Cała reszta powinna jednak zastanowić się, czy warto kupić bilet na seans, o którym zapomnicie zaraz po wyjściu z kina. Typowe amerykańskie rzemiosło.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA