REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Powrót na tron - Justin Timberlake dalej bezkonkurencyjny

Gdyby ktoś mi powiedział te dobre 10 lat temu, że kiedyś tam w przyszłości, po paru latach prawdziwej posuchy, bez ani jednego naprawdę interesującego wydawnictwa w mainstreamowym popie, będziemy wyczekiwać jak zbawienia powrotu do śpiewania tego blond chłoptasia z okropnymi loczkami, który dopiero co rozstał się z kolegami z N’Sync, to umarłbym chyba ze śmiechu.

21.03.2013
9:33
Powrót na tron – Justin Timberlake dalej bezkonkurencyjny
REKLAMA
REKLAMA

A jednak, Justin Timberlake po wydaniu w 2002 albumu “Justified” i w 2006 “FutureSex/LoveSounds” trafił błyskawicznie na sam szczyt popowej ekstraklasy. I na dobrą sprawę nikt nie odebrał mu korony od czasu gdy po nagraniu tego drugiego krążka postanowił kolejny raz zrobić sobie przerwę od muzyki i skupić się na karierze aktorskiej. Nic więc dziwnego, że nowa płyta, “The 20/20 Experience” była wyczekiwana tak bardzo - świat popu co prawda poszedł do przodu i ewoluował (choć można dyskutować, czy w dobrym kierunku), ale ani nikt z pretendentów do tronu nie miał w sobie tyle charyzmy i talentu co JT (Usher, Ne-Yo i inni popłynęli w przeciętność), ani producenci i kompozytorzy nie potrafili pociągnąć swoich gwiazd w kierunku, który pomógłby im odnieść sukces tak artystyczny, jak i komercyjny - co udało się przecież naszemu dzisiejszemu bohaterowi. Timberlake jest w końcu jednym z tych niewielu artystów popowych, których można słuchać publicznie bez żenady, nie zasłaniając się łatką guilty pleasure - a swoją drogą, muzycznie wyrósł przecież z jednego z bardziej wstydliwych okresów muzyki pop.

Ten stabilny status zawodowy, świetna sytuacja finansowa, zalążek całkiem udanej kariery aktorskiej (szczególnie jak na muzyka) i spokojne małżeńskie życie u boku Jessiki Biel sprawiły, że Timberlake w zasadzie nie musi nikomu niczego udowadniać - a ma to swoje dobre, jak i złe strony. Dobre, bo może pozwolić sobie na rozmaite eksperymenty bez obaw, że płyta się nie sprzeda, a złe, bo Justin nie jest wcale specjalnie zdeterminowany, nie ma też wiele wartościowego do powiedzenia - ot, oto manifest szczęśliwego faceta z poukładanym życiem, któremu się powiodło. Zresztą, wokalista szczerze przyznaje, że “The 20/20 Experience" było nagrywane bez konkretnego celu czy jakichś odgórnych założeń. I to wszystko doskonale słychać na tym albumie - mamy tu zatem do czynienia z materiałem dalekim od jakiejkolwiek rewolucji, zarówno w kontekście treści, jak i formy. Justin po prostu robi swoje, brzmiąc jakby wpadał do studia regularnie od poniedziałku do piątku i sumiennie, od 9:00 do 17:00 nagrywał swoje partie. Nie czuć w jego wykonaniach zbyt wielu emocji, brak tu pasji i seksapilu, jakim oczarował słuchaczy na poprzednich krążkach. Wtóruje mu Timbaland ze swoimi podkładami, które co prawda są o niebo lepszą robotą niż śmieci, jakie tworzył ostatnimi laty, ale to to również raczej odtwarzanie swoich patentów z okresu świetności, aniżeli cokolwiek świeżego i inspirującego. Sprawiedliwie jednak trzeba dodać, że akurat warstwa muzyczna jest co prawda mało odkrywcza, ale całkiem urozmaicona, łącząc zręcznie kilka rożnych stylistyk, od klasycznego R&B, przez soul, nawet po swing.

justin2

Paradoksalnie jednak, główną wadą tego krążka jest fakt, że Justin porwał się tutaj trochę z motyką na Słońce i całość jest momentami przekombinowana. Z jakiegoś powodu nasz bohater uznał, że jeśli jest coś, czego potrzebuje jego nowy popowy album, to nie przebojowe refreny, ciekawe featuringi czy jakieś kreatywne patenty producenckie, bo tych raczej na “The 20/20 Experience” nie znajdziecie (poza drobnymi wyjątkami). Znajdziecie za to długie 8 minutowe kompozycje, co więcej - zmieniające nagle, w połowie utworu, tempo i klimat. Znajdziecie też sporo zupełnie nieradiowych fragmentów, które potrafią się dłużyć oraz nużyć i wydają się raczej podbudowywać ego samego artysty, aniżeli angażować słuchacza. Często też taka nagła, mało płynna zmiana feelingu utworu potrafi nieźle wybić z rytmu podczas słuchania - jestem pewien, że nie raz będziecie w trakcie trwania utworu podglądać na odtwarzaczu czy to już leci nowy kawałek, czy jeszcze ten poprzedni. Zresztą, dzieje się to też na poziomie całych utworów - np. kompletnie nie pasuje do tej płyty (singlowe!) “Mirrors”, brzmiące jak z zupełnie innej bajki (a w zasadzie jak żywcem wyrwane z epoki sukcesów N’Sync, sugerując się kiczowatym do bólu refrenem), albo naprawdę niepotrzebna zwrotka Jaya-Z w "Suit & Tie".

Jak więc widać, nijak ma się ten nowy materiał do “FutureSex...” , a nawet i “Justified” - Justin po prostu przeszarżował i jakkolwiek by to absurdalnie nie brzmiało w stosunku do popowego artysty, próbował nagrać materiał zdecydowanie zbyt ambitny - i nie jest tu wadą sam fakt szukania czegoś nowego i odkrywania nowych muzycznych rejonów (no bo w końcu kto ma się na to porwać jak nie Timberlake właśnie?), ale dosyć kiepskie wyważenie poszczególnych elementów składających się na tę płytę. Upraszczając, dzieje się tu całkiem sporo, ale niestety często nie na tyle ciekawie, by zainteresować słuchacza.

justin3

Czy jednak czyni to “The 20/20 Experience” złym albumem lub nieudanym powrotem? Bynajmniej. Po prostu od Justina wypada wymagać więcej niż od szeregowych wykonawców pop, bo ten człowiek ma i możliwości, i potencjał, by stworzyć coś wybitnego w swoim gatunku. Przez większość czasu jest jednak "tylko" dobrze, czasami bardzo dobrze, ale kiedy trafia się moment, gdy JT ma okazję zabłyszczeć w pełnej krasie, to klękajcie narody - od razu wiadomo, że warto było czekać te 6 lat na nowy materiał. Singlowe “Suit & Tie”, leniwe “Blue Ocean Floor”, bezpretensjonalne “Pusher Love Girl” to prawdziwe perełki tego krążka, a takich złotych momentów jest na tej płycie jeszcze kilka.

REKLAMA

Prawda jest taka, że Justin Timberlake to profesjonalista, świadomy i utalentowany artysta, który nawet w przeciętnej jak na siebie formie jest i tak o klasę lepszy niż dowolny popowy konkurent. I choć ta nowa płyta nie ustrzegła się wad, tak często wyliczanych w związku z ogromnymi oczekiwaniami z jakimi musiała się spotkać, to wciąż jest to jeden z jaśniejszych punktów na mapie muzyki popularnej w tym roku, pomijając już nawet nie do końca udany i potrzebny, acz godny pochwały (bo bardzo odważny) krok w kierunku muzyki nieco ambitniejszej i mniej przystępnej dla przeciętnego słuchacza. Justin zatem powoli żegna się z byciem nowym Michaelem Jacksonem, a wita z rolą współczesnego Prince’a i jestem bardzo ciekawy, w jakim kierunku podąży dalej. Tym bardziej, że zapowiedziano już sequel tej płyty - kontynuacja "The 20/20 Experience" ujrzy światło dziennie podobno już w listopadzie i kto wie, może ta premiera jest tylko preludium albo wręcz przetarciem przed czymś znacznie bardziej zaskakującym? W końcu JT udowodnił już, że nie zamierza się przejmować tym, czego oczekuje od niego publiczność i będzie nagrywał to, na co aktualnie ma ochotę.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA