REKLAMA

Świat potrzebuje małych telefonów z Androidem. iPhone SE 2020 przekonał mnie do zmiany zdania

Spędziłem dwa tygodnie z iPhone’em SE, ale ten tekst nie będzie traktował o tym, czy warto, czy nie warto kupić nowy telefon Apple’a. iPhone SE przekonał mnie do zmiany zdania.

12.05.2020 06.58
Świat potrzebuje małych telefonów z Androidem. iPhone SE 2020 przekonał mnie do zmiany zdania
REKLAMA
REKLAMA

Pamiętam jak dziś, gdy prawie dekadę temu wszedłem do salonu Play, by przenieść numer i przy okazji zakupić pierwszy smartfon. W pamięć zapadł mi szczególnie fakt, iż poprosiłem sprzedawcę o telefon z ekranem nie większym niż 4,3”, bo wszystko co większe wydawało mi się absurdalnie duże. Debiutujący właśnie Samsung Galaxy Note II z ekranem 5,55” wydawał się wręcz niewyobrażalnie ogromną patelnią, której nikt rozsądny nie chciałby używać na co dzień.

Wyszedłem z Lumią 610 a reszta, jak to mówią, jest historią. Od tamtego momentu przez moje ręce przewinęły się dziesiątki smartfonów, a Lumia 610 była ostatnim z nich, który miał ekran o przekątnej mniejszej niż 4”. Od Nokii Lumii 720, przez Lumię 920, Lumię 730, potem Lumię 1320 aż po kolejne telefony z Androidem, z których najmniejszy miał wyświetlacz 4,95” (Nexus 5) – zostawiłem małe telefony za sobą i nigdy nie oglądałem się wstecz.

Aż do teraz, gdy dzięki uprzejmości sklepu x-kom.pl w moje ręce trafił iPhone SE 2020.

Przez długi czas uważałem małe telefony za przeżytek.

 class="wp-image-1137307"

Ostatni raz używałem telefonu z tak małym ekranem przez dłuższy czas w 2014 r., kiedy testowałem, a potem nabyłem drogą kupna Nokię Lumię 730 (RIP Windows Phone, na zawsze w naszych sercach).

Telefon miał wymiary 134,7 x 68,5 x 8,7 mm. Niewiele mniej od iPhone’a SE 2020, który mierzy sobie 138,4 mm x 67,3 mm x 7,3 mm.

Zupełnie szczerze, jeszcze od niedawna w ogóle nie tęskniłem za małymi telefonami. Zmiana w sposobie konsumpcji treści, której ciężar niemal w całości przesunął się na urządzenia mobilne, sprawiła, iż małe telefony w moich oczach straciły rację bytu. Bo jak przeczytać artykuł w Sieci na takim mikroskopijnym ekraniku? Jak wygodnie obejrzeć wideo, mrużąc oczy nad 4,7”? Jak grać w gry, kiedy spoczywające na wirtualnych przyciskach dłonie zasłaniają cały ekran?

Nie, w moich oczach wszystko poniżej 6” już od dawna było skazane na wymarcie. Rynek zresztą odzwierciedla ten pogląd. Jeśli przyjrzymy się aktualnej ofercie smartfonów, szybko dostrzeżemy jeden fakt – nie licząc iPhone’a 11 Pro i iPhone’a SE nie istnieją już nowe telefony z ekranami mniejszymi niż 6”. Po prostu ich nie ma. Rodzynkiem pozostaje Google Pixel 3a z ekranem 5,6”, który jednak nie jest przesadnie dobrym telefonem i trudno postawić go w jednej osi z flagowcami, a nawet z iPhone'em SE 2020.

Jeszcze rok temu można było nabyć małą Xperię albo małego Samsunga Galaxy. Dziś „mały” = z ekranem około 6”. Statystyczną średnią stała się przekątna ekranu 6,5”, a coraz więcej telefonów przekracza i tę granicę, rozciągając wyświetlacz do poziomu 6,7” lub nawet 6,9”.

Z perspektywy konsumpcji treści sytuacja stała się doskonała. Telefony stały się duże, więc oferują coraz lepsze wrażenia wizualne. Większe obudowy dały też pole do poprawy jakości głośników, nie mówiąc już o wzroście pojemności akumulatorów, na które zrobiło się więcej miejsca w obudowach.

Sęk w tym, że wraz z rozciągającymi się ekranami rosną też gabaryty telefonów.

iPhone-SE-2020-opinie-lukasz-18 class="wp-image-1137325"

I tu rodzi się problem, którego skalę uświadomiłem sobie dopiero teraz, gdy przez dwa tygodnie nie musiałem się z nim borykać.

Telefony urosły. Przeciętny smartfon ma dziś nie 13,5 cm, lecz 16 cm wysokości. Na przestrzeni zaledwie sześciu lat telefonom przybyło 2,5 cm. A niestety dodatkowe 2,5 cm nie zawsze jest zaletą.

Gwałtowny rozrost ekranów smartfonów niestety nie przełożył się na gwałtowny rozrost kieszeni w spodniach, a tym bardziej na gwałtowny rozrost palców u rąk.

Dotychczas uważałem problem za niebyły. W końcu do wszystkiego można się przyzwyczaić. Sam od lat manipuluję bez większego problemu telefonami o przekątnych 6” i większych, ostatnio regularnie używam Samsunga Galaxy S20 Ultra z ekranem 6,9” i również potrafię go obsłużyć bez większej trudności.

To, że można się do czegoś przyzwyczaić, nie oznacza jednak, że będzie to równie wygodne. I tak przez ostatnie dwa tygodnie ze zdumieniem odkrywałem, jak wygodne jest użytkowanie telefonu, którego wysokość nie przekracza 14 cm.

 class="wp-image-1137304"

Po raz pierwszy od lat mogłem sięgnąć do wszystkich krawędzi ekranu bez żonglowania telefonem w dłoni. Po raz pierwszy od lat wsunięty do kieszeni telefon nie odznaczał się na jeansach, z czasem je niszcząc. Ba, iPhone SE 2020 okazał się tak mały, że nie pasował do uchwytu na telefon w moim samochodzie, ale za to… zmieścił się bez trudu na półeczce na telefon, na którą dotąd nie udało mi się wcisnąć ani jednego urządzenia.

O dziwo – nie licząc gier, w które faktycznie bardzo trudno grać na malutkim ekranie – nie czułem kompromisu rozmiarowego podczas konsumpcji treści. Tekstu wyświetlało się oczywiście mniej niż na dużych, ultrapanoramicznych ekranach, ale doświadczenie było z grubsza zbliżone; w końcu i tak czytam linijka po linijce, a nie skanuję wzrokiem zawartość całej strony. Nawet oglądanie wideo było wygodne; zaskakująco wygodne, bo okazało się, że telefon o takich gabarytach o wiele łatwiej utrzymać w dłoni przez dłuższy czas niż monstrum z ekranem 6,9”.

Spójrzcie tylko, jak komicznie wygląda iPhone SE położony obok OnePlusa 8 Pro (6,8”) i iPhone'a 11 (6,1”). Na pierwszy rzut oka nowy iPhone wydaje się być wręcz archaiczny i to nie ze względu na design rodem z 2014 r., ale ze względu na rozmiar. Wystarczy jednak sięgnąć dłonią i chwycić leżące obok siebie telefony, by momentalnie odczuć, że to właśnie iPhone SE jest tym wygodniejszym.

 class="wp-image-1137319"

Świat nadal potrzebuje małych telefonów, a Apple dał konkurentom gotową formułę, jak je tworzyć.

Trendy rynkowe mówią jasno, że większość konsumentów chce dużych ekranów. Siłą rzeczy więc producenci przestawili się na produkcję wyłącznie urządzeń z wielkimi wyświetlaczami, wycofując się zupełnie z niszy telefonów o małym ekranie.

Z perspektywy konsumentów to odebranie wolności wyboru.

Gdybym dziś chciał kupić telefon, który a) jest niewielki b) jest wydajny c) nie jest iPhone’em, tak naprawdę nie miałbym czego kupić. Mógłbym co najwyżej polować na ubiegłorocznego Samsunga Galaxy S10e lub dwuletniego Galaxy S9. Ograniczając się tylko do nowych urządzeń, mógłbym wybrać co najwyżej Pixela 3a, którego jednak nikomu bym nie polecił, bo oprócz świetnego aparatu i niewielkich rozmiarów to urządzenie nie ma nic do zaoferowania (być może zmieni to Pixel 4a, gdy już się ukaże).

Oficjalnie jednak Google Pixel 3a nie jest nawet dostępny w Polsce, więc chcąc go kupić nad Wisłą zmuszeni jesteśmy płacić o wiele wyższą cenę, niż ten telefon rzeczywiście jest wart. Na potrzeby tej konwersacji możemy więc stwierdzić, że przeciętny Kowalski wyboru nie ma. Chcąc kupić telefon z Androidem może wybierać tylko między telefonem dużym i większym.

 class="wp-image-1137298"

Z perspektywy biznesowej taki ruch teoretycznie ma sens – producenci skupiają się na dochodowych, dużych telefonach, tym samym niwelując koszty, które generowałaby produkcja nowego, małego telefonu.

Gorąco liczę na to, że rynkowy sukces iPhone’a SE otworzy oczy konkurentom na fakt, iż nadal istnieje ogromne zapotrzebowanie na małe telefony. I liczę też na to, że konkurenci – którzy do tej pory tak ochoczo kopiowali wszelkie poczynania Apple’a – również i tym razem uruchomią kserokopiarki i skopiują formułę, która pozwoliła nie tylko przywrócić małego iPhone’a do życia, ale też zrobić to „po kosztach”.

iPhone SE, czego nie omieszkają wytykać złośliwcy pod każdym materiałem o nim traktującym, to produkt z recyclingu. Zlepek podzespołów, które już są w produkcji, zamknięty w obudowie, która produkowana jest od 2014 r.

Ta pozorna „wada” iPhone’a SE jest jednak jego największą zaletą i głównym powodem, dla którego ów telefon w ogóle mógł powstać. Korzystanie z istniejących komponentów i procesów produkcyjnych pozwoliło Apple’owi radykalnie obniżyć koszt produkcji urządzenia, a co za tym idzie – sprzedawać je taniej.

Ten trick z repertuaru Apple’a mogliby zastosować inni producenci. Weźmy takiego Samsunga: czy gdyby firma wypuściła teraz na rynek Galaxy S8, tyle że z najnowszym Exynosem 990 i nowym oprogramowaniem, w cenie dzisiejszego Galaxy S10 Lite, nie sprzedałby się?

Oczywiście, że by się sprzedał. Podejrzewam, że podobny „myk” zadziałałby nawet wtedy, gdyby Samsung zrobił taki manewr z Galaxy S7, któremu przecież… nic nie brakuje. Obudowa wciąż jest śliczna, ekran wciąż jest śliczny, aparat wciąż jest całkiem niezły. Wystarczyłby nowy procesor, świeże oprogramowanie i voila: sukces murowany!

 class="wp-image-1137331"

W żadnym wypadku nie twierdzę, że powrót małych telefonów byłby końcem paletek w naszych kieszeniach. Na to nie mamy co liczyć – cyfrowa konsumpcja treści zmieniła świat mobile’a na dobre i nie ma szans na odwrócenie tej sytuacji.

Powrót małych telefonów dałby jednak konsumentom wybór. Czyli coś, czego dziś de facto nie mają. Pozwoliłby sięgać po duże telefony tym, którzy chcą na nich wygodnie grać/czytać/oglądać filmy i sięgać po małe telefony tym, którzy nad oglądanie Netflixa na smartfonie cenią sobie poręczne gabaryty.

Wygraliby wszyscy.

Małe telefony mają jeszcze jedną zaletę, z której zdałem sobie sprawę dopiero po dwóch tygodniach z iPhone’em SE.

 class="wp-image-1137352"

To zaleta, która wynika z wad. Otóż iPhone SE, podobnie zresztą jak większość małych telefonów, ma niewielki akumulator, a co za tym idzie, relatywnie krótki czas pracy. Chcąc uniknąć ładowania częściej niż raz dziennie, trzeba naprawdę ograniczać użytkowanie telefonu, zwłaszcza czas przed ekranem.

Kiepski czas pracy to oczywiście wada, nie ma tu miejsca na polemikę, ale… w połączeniu z niewielkim ekranem w małym telefonie to wada oznacza również, że jesteśmy mniej skłonni sięgać po telefon i bezmyślnie scrollować, bo raz, że nie jest to wygodne, a dwa, że drenuje to akumulator.

 class="wp-image-1137292"

Przez ostatnie dwa tygodnie spędziłem w mediach społecznościowych o wiele mniej czasu niż spędzałem w nich zwykle przez ostatnie lata. Obejrzałem znacznie mniej filmów na YouTubie, bo oglądanie ich zwyczajnie nie było tak komfortowe na małym wyświetlaczu, co na ekranie współczesnych, wielkich smartfonów.

REKLAMA

Sylwia Czubkowska w Magazynie Spider’s Web+ pisała ostatnio o tym, jak pandemia jeszcze silniej przykleiła nasze twarze do ekranów. Wielkość smartfonów ma z tym bezpośredni związek – duży ekran zachęca do tego, by przeglądać na nim cyfrowe treści, bo jest to po prostu wygodne. O wiele łatwiej jest wpaść w spiralę Facebook-Instagram-Twitter-YouTube-TikTok, gdy przeglądamy je nie mrużąc oczu na dużych wyświetlaczach, w telefonach, które są w stanie pracować bez ładowania przez kilkanaście godzin, nawet jeśli przez te kilkanaście godzin będziemy non stop przeglądać media społecznościowe.

Małe urządzenia mogą być najlepszym sposobem na ograniczenie naszego uzależnienia od smartfonów (celowo piszę: ograniczenie, bo na kompletne remedium nie ma co liczyć). Nawet jeśli ograniczenie tego uzależnienia wybitnie nie leży w interesie firm, które te smartfony produkują.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA