REKLAMA

Czterdziestolatek kontra nowe technologie - historia prawdziwa

Kilka dni temu skończyłem 40 lat. Dla mężczyzny taki wiek jest specyficznym progiem. Do tej pory nie przywiązywałem wagi do kolejnych rocznic. 20, 30, 35? Nie czułem żadnej różnicy. Tym razem było inaczej.

16.06.2018 15.56
czterdzieści lat
REKLAMA
REKLAMA

Dzień urodzin zacząłem od obejrzenia pierwszego odcinka serialu Czterdziestolatek. Od dawna coś mi w nim nie grało. Wyglądam znacznie młodziej - tłumaczyłem sobie - i przede wszystkim tak się czuję. Jeszcze podczas seansu na VOD TVP sprawdziłem, ile lat miał Andrzej Kopiczyński, gdy zagrał tytułowego czterdziestolatka. Wszystko się zgadza - 40.

Zakląłem pod nosem i zacząłem racjonalizować, że prawda i prawda ekranu to dwie różne rzeczywistości. Później wziąłem się za przeliczanie. Skoro statystyczny mężczyzna w Polsce żyje 73,9 lat, to tak naprawdę nie czterdziestka jest progiem. Była nim połowa życia, tego statystycznego, czyli biorąc pod uwagę dane GUS-u, 37 lat.

Mam 40 lat i nadal ogarniam.

Na 40. urodziny dostałem zegarek. Mogłem wybrać smartwatcha, ale zdecydowałem się na klasyczny, całkowicie pozbawiony bajerów czasomierz, który potrafi jedynie pokazywać godzinę. Wybór konserwatywny, biorąc pod uwagę, jak ważną rolę w moim życiu pełnią nowe technologie.

Nadal nadążam za nowościami, ale nie wszystkim kibicuję. Weźmy wspomniany inteligentny zegarek. Z premedytacją nie chciałem Apple Watcha, który byłby logicznym wyborem, bo na co dzień korzystam ze smartfonu, tabletu i komputera tej marki. Wiedziałem po prostu, że taki gadżet byłby mocniejszym zaciśnięciem obroży, którą noszę.

Doskonale pamiętam czasy, gdy kontakt z bliskimi odbywał się za pomocą kartki papieru i rzadkich rozmów telefonicznych. Studiowałem w Krakowie i nie było niczym nadzwyczajnym, że rodzinę nie tylko widywałem rzadko, ale i słyszałem niezbyt często. Dziś z bratem, mieszkającym w innym mieście, rozmawiam kilka razy dziennie, a do tego dochodzą liczne wiadomości przesłane na Messengerze.

Gdzieś u początków smartfonowej rewolucji wybrałem się z żoną na spacer nad lubelski zalew. Zainteresował nas problem sinic. Wcześniej, gdy czegoś nie wiedziałeś, miałeś do wyboru bibliotekę lub rozmowę z kimś, kto wiedział. Uderzyło mnie wówczas, że ciekawość można zaspokoić tu i teraz, bezzwłocznie. Wystarczyło wpisać odpowiednią frazę w wyszukiwarkę, kliknąć właściwy link.

To jedno z błogosławieństw mobilnej rewolucji. Są też przekleństwa.

Przekleństwem jest fakt, że ciągle chce mnie coś rozproszyć, odciągnąć, porwać. Człowiek współczesny musi mieć opanowaną do perfekcji wielozadaniowość, inaczej zwariuje. Jest też druga możliwość - może skupić się na jednym zadaniu i odciąć od innych bodźców. Ja, niestety, nie mogę sobie na to pozwolić.

Moja praca polega na chwytaniu tych wszystkich sznurków. Równocześnie potrafię pisać swój tekst, redagować artykuł innego blogera Spider's Web, odpowiadać na pytania na Slacku, ogarniać media społecznościowe i sprawdzać Feedy w poszukiwaniu newsów. Kiedyś potrafiłem przy tym słuchać muzyki, dziś już nie umiem. W którymś momencie moje możliwości percepcyjne się przepełniły i musiałem z czegoś zrezygnować.

Z chęcią wracam do wspomnienia, gdy w czytelni uniwersyteckiej przygotowywałem jakiś referat. Byłem tylko ja, wypożyczone książki, notatnik i długopis. Nic więcej. Błogie doznanie obcowania z wiedzą. Czysta nauka. Brakuje mi tego.

Pamięć już nie ta.

Był początek lat 90., gdy w t-shircie Guns N' Roses zostałem pochwycony przez starszych i silniejszych fanów zespołu. -Dyskografia - krzyknął jeden z nich. Test zdałem celująco. Pamiętałem bowiem nie tylko dyskografię, ale również listę utworów, skład i daty urodzenia muzyków. Do dziś moja pamięć wyrzuca rzeczy, które dawno powinienem zapomnieć.

Podobnie było z numerami telefonów. Nie potrzebowałem żadnego notatnika, wszystkie miałem w głowie. Łatwo zatem zgadnąć, że druga rzeczą, za którą tęsknię, obok braku przeszkadzajek w procesie poznawczym, jest dobra pamięć. Dziś pamiętam zaledwie kilka najważniejszych numerów: do żony, ojca, brata, a tytuły płyt mi się już plączą.

Dzieje się tak dlatego, że człowiek doby Internetu nie musi wszystkiego przechowywać we własnej pamięci. Wystarczy, że potrafi korzystać z urządzenia, które ma zawsze w kieszeni. Kiedyś bazą danych była nasza pamięć. Obecnie trzeba znać wyłącznie instrukcje, które pomogą wydobyć informacje z sieci czy smartfonu. Nie potrzebuję znać numerów telefonów znajomych, bo mam je zapisane w kontaktach. Te synchronizuję w chmurze, więc dostęp do nich mam z różnych miejsc i urządzeń. Korzystając z tych ułatwień, mniej ćwiczę pamięć. Skutek? Wybierając się do sklepu, nie ruszam się bez listy zakupów. Czego na niej nie ma, tego nie kupię, nawet jeżeli żona przypominała mi o tym trzykrotnie. Smutne.

Zdolności społeczne.

Mój ojciec, jadąc ostatnio autobusem komunikacji miejskiej policzył ludzi, którzy nie wpatrują się w ekran smartfonu. Na kilkanaście osób tylko dwie - on i jakaś staruszka - nie korzystali z urządzenia mobilnego. Sam widzę podobne sceny o mniejszym lub większym natężeniu. Niedawno rozbawiła mnie sytuacja, gdy obserwowałem trzech nastolatków, najwyraźniej kolegów z jednej klasy, którzy wsiedli do autobusu i burczeli do siebie od czasu do czasu, zajęci wpatrywaniem się w ekran. Być może rozmawiali ze sobą przez komunikator.

Lubię podglądać w jaki sposób ludzie korzystają ze smartfonów. Najczęściej widuję przewijanie niekończących się aktualności na Facebooku lub Instagramie i budowanie więzi z innymi za pomocą komunikatorów. Królem jest tutaj Messenger. Same wiadomości zaś są krótkie i lakoniczne. Nie wiem jednak, co piszą do siebie ci młodzi ludzie. Wzrok już nie ten, co dawniej.

Nie zrozumcie mnie źle. Nikogo nie zamierzam potępiać i krytykować. Sam przecież korzystam ze smartfonu. Mam tylko inny profil jego użycia, bo zamiast przewijania feedu w serwisie społecznościowym, czytam najczęściej książkę lub sprawdzam, co dzieje się na redakcyjnym Slacku. Trudno nie dostrzegać w powyższych scenach znaku czasu. Gdy kilka lat temu jeździłem po Berlinie jego sławetnym S-Bahnem i U-Bahnem, taki widok był dla mnie nadal nowy. Wystarczył rok, może dwa, by stał się charakterystyczny także dla polskich środków transportu.

Mimo wszystko martwię się o młode pokolenie.

Wybaczcie patos tego śródtytułu, ale powyższa deklaracja jest śmiertelnie poważna. Z jednej strony bowiem korzystam z dóbr techniki, interesuję się nowościami, nie boję się ich. Z drugiej, bacznie przyglądam choćby mojej chrześnicy, która nie zna świata bez smartfonów, komunikatorów itp. Ona i jej bracia częściej wybierają pad konsoli czy ekran urządzenia mobilnego zamiast rozrywki na świeżym powietrzu. Pamiętam z jakim trudem udało się nam - staruchom - namówić je do wspólnego lepienia bałwana. Śnieg mieli przecież w Battlefroncie.

Patrząc na te dzieciaki mam świadomość tego, że urodziły się w erze cyfrowej. Dlatego staram się nie epatować pseudomądrością wyrażoną w formule „za moich czasów”. Mam przecież czterdzieści lat i nabyłem wystarczająco tzw. mądrości życiowej, by dostrzegać zagrożenia i negatywne strony technologii. Widzieć np. problemy dzieciaków w nawiązywaniu relacji w rzeczywistym świecie czy znaczne trudności w skupieniu się na danej czynności. Wreszcie, co najsmutniejsze, symptomy uzależnienia od smartofonu.

Czterdzieści lat minęło.

REKLAMA

Mam 40 lat i cieszę się, że nadal nadążam. Wielu moich kolegów w tym samym wieku już dawno się poddało. Gdy dzwonią z prośbą o pomoc w rozwiązaniu jakiegoś błahego technicznego problemu ironizuję, że są wykluczeni cyfrowo. Gdzieś z tyłu głowy kołacze się myśl, że choć nie potrafią poradzić sobie z prostym zagadnieniem, to może pamiętają więcej niż trzy numery telefonu do najbliższych. Zapewne nie chodzą też na smyczy powiadomień i myśląc o prezencie na czterdziestkę nie rozważają czy zaciśnie on technologiczną obrożę na szyi.

Mimo wszystko, nie żałuję. Nadążając bowiem, mogę cieszyć się nowymi wyzwaniami. Jednym z nich jest nauka programowania, którą podjąłem u progu czterdziestki. Zdaję sobie sprawę, że to droga przez ciernie i permanentna wilgoć wywołana przez pot i łzy. Radość uczenia się i poznawania nowego ma w sobie coś odmładzającego, co wynagradza trudy. To także jedna ze składowych czystej radości życia. Między innymi dzięki niej nie myślę o nieprzyjemnej statystyce i nie przejmuję się, że w jej kontekście jestem już za połową.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA