REKLAMA

Dr Weirdshit, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem sztukę współczesną

Wiele razy pisałem obraźliwe teksty pod adresem sztuki współczesnej. Posunąłem się nawet do dosłownego porównania jej do psich ekskrementów. Było to bardzo niedojrzałe z mojej strony. Aby jakoś się zrehabilitować, postanowiłem lepiej zrozumieć nowoczesnych artystów i samemu zostać jednym z nich. Anonimowo. Oto, jaką karierę zrobiłem w świecie sztuki pod wiele mówiącym pseudonimem Dr Weirdshit.

01.02.2016 21.42
Dr Weirdshit, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem sztukę współczesną
REKLAMA
REKLAMA

Zdecydowałem się tworzyć sztukę konceptualną. Moją idolką zawsze była Yoko Ono. To artystka totalna. Wiedział to już John Lennon, który żeniąc się z nią w roku 1969 zapewnił sobie ogromną, międzynarodową sławę i stałe miejsce w panteonie współczesnej kultury masowej. Niestety samemu nie był w stanie osiągnąć wiele więcej poza pożałowania godną, krótkotrwałą rozpoznawalnością wśród opętanych przez Szatana, rozwrzeszczanych nastolatek. Prawdziwe pieniądze i zaszczyty daje jedynie sztuka konceptualna.

Chciałem być jak Yoko. Moim pomysłem na to było skopiowanie jej największych dzieł sztuki. A jak powszechnie wiadomo, największym z jej dzieł sztuki jest legendarne wykonanie piosenki Katy Perry pt. “Firework”. Kto wie, o co chodzi, ten wie, o co chodzi. Poszedłem więc do Muzeum Narodowego z przenośnym zestawem do karaoke i rozstawiłem się w sali, gdzie wisi “Bitwa pod Grunwaldem” Matejki. Koncept na performance był prosty i genialny: śpiewem zilustrować przedstawione na obrazie wydarzenie. Śmierć i życie, walkę dwóch armii. Rzężenie umierających i okrzyki mordujących. Stukot końskich kopyt po czaszkach Krzyżaków. Otwieranie zbroi Wiekiego Mistrza scyzorykiem do konserw. Głuchy jęk jebnięcia o glebę komtura brandenburskiego Markwarda von Salzbacha.

Stanąłem naprzeciw ogromnego płótna i włączyłem wzmacniacz. Poleciał podkład: Taylor Swift - I Knew You Were Trouble. Taką muzykę wybrałem, bo w jest w niej wszystko: elektryczne gitary i dubstep. Anielskie harfy, organy i krowie flaki na drucie kolczastym. To właśnie chciałem oddać swoim śpiewem, tę postmodernistyczną, odwieczną dychotomię. Zacząłem więc krzyczeć do mikrofonu:
- Aaa, aaa, aaa!
A jakaś nauczycielka, która prowadziła wycieczkę szkolną, zatrzymała się w wejściu i powiedziała:
- Dzieci, wychodzimy szybko.
Krzyczałem więc głośniej:
- Aaa, aaa, aaa!
A strażnik muzealny obudził się na taborecie i również zaczął krzyczeć:
- Zamknij pan ryj!
Na co ja odpowiedziałem nową zwrotką:
- AAA, AAA, AAA! AAAAAAA, AAAAAAA! A! A! A!
Z sąsiednich sal przybiegły sprzątaczki w kapciach. Zaczęły szturchać strażnika kijami od mopów:
- Weź pan wyprowadź tego idiotę.
Na co ja zaśpiewałem im:
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Strażnik wyjął zza pasa paralizator, obrócił go w rękach, pomacał z każdej strony, wreszcie znalazł włącznik, włączył go, nacisnął guzik, poraził się sam prądem, puścił z wrażenia bąka i upadł bez tchu na podłogę. Krzyknąłem do niego:
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Ale już nie słyszał. Wynieśli go, wachlując się folderami o Malczewskim. Ktoś dzwonił na policję, ktoś robił zdjęcia na Instagrama.

Sztuka konceptualna działała na ludzi, to było widać. To było czuć. Ale miałem jeszcze jednego asa w rękawie.

Poprosiłem przed występem mojego asystenta, poetę Anda, aby w kulminacyjnym momencie performance’u wprowadził do sali kozę, którą uprzednio zakupiłem na bazarze i wystylizowałem na Yoko Ono. Miała ciemne okulary na pysku, czarny kapelusz na łbie i wszystko. Była gotowa. Dałem więc znak, a do sali z Matejką wbiegła spuszczona ze sznurka koza z mikrofonem na obroży i zaczeła beczeć razem ze mną:
- MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
- MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Tak śpiewaliśmy o Grunwaldzie. Tak się tworzy sztukę. Na przekór. Na pohybel drobnomieszczaństwu. Będąc niezrozumianym. Zaszczutym.

Przyjechała policja. Wyprowadzali nas: mnie i kozę Yoko. Mnie założyli jedne kajdanki, jej dwie pary. Ciągnęli nas do radiowozu jak zwierzęta. Przez kordon policji przebijali się reporterzy. Zwyciężyliśmy. Ja i koza Yoko. Byliśmy już sławni.
- Jak pan się nazywa? - pytali dziennikarze, podtykając nam mikrofony największych telewizji.
- Doktór Weirdshit - mówiłem.
- Co to znaczy?
- Dzikie gówno.
- Jak pan określi swoją sztukę w dwóch słowach?
- Właśnie tak.
- A pańska koleżanka to nie jest może Yoko Ono?
- To ona.
- Co pani nam powie o współczesnej sztuce, pani Ono?
- MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

REKLAMA

[Mrozinski]

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA