REKLAMA

MARTWY SMARTWATCH, czyli teleportowali mnie do Ameryki

Zepsuł mi się smartwatch. Jakby mi rękę odrąbali.

24.01.2016 18.50
MARTWY SMARTWATCH, czyli teleportowali mnie do Ameryki
REKLAMA
REKLAMA

Najpierw przestały działać przyciski. Potem zegarek zaczął losowo włączać różne funkcje. Na koniec w ogóle przestał się uruchamiać. Zrobiło mi się lodowato z przerażenia.

Jak ja teraz pójdę pobiegać, jeśli nie mam urządzenia do rejestrowania treningów? Skąd będę wiedział, czy się wyspałem, jeśli rano nie sprawdzę, ile trwały fazy snu? Czy przypadkiem nie przeoczę jakiegoś ważnego maila, skoro nie zadrży na mojej ręce powiadomienie? Właśnie wydałem nową książkę, więc siedzę niecierpliwie czekając na kolejne propozycje promocyjne – a tu smartwatch nie działa. Nie no, żyć się nie da, jak bez kawy z rana.

Brrr, z minuty na minutę robiło mi się coraz zimniej z przerażenia. Aż po kilku godzinach zorientowałem się, że ten chłód to jednak nie ze zmartwienia. Zepsuł się też piec od centralnego ogrzewania.

Upłynęło parę godzin, zanim zauważyłem awarię ogrzewania, bo tymczasem wszystkie myśli skoncentrowałem na próbach reanimacji zegarka. Rzuciłem pracę, nawet włosów po prysznicu nie wysuszyłem. Typowy syndrom odstawienia dla człowieka uzależnionego od elektroniki.

Wszyscy wiemy, że nieszczęścia chodzą przynajmniej parami, choć niekiedy trójkami, czwórkami i tak dalej. Wszyscy też wiemy, że istnieje pewna kategoria ludzi, która zabiera się za naprawę swojej elektroniki. Choć kwalifikacji w zasadzie do tego nie posiada. Zamiast rzucić zepsute urządzenie w kąt i dostarczyć do serwisu w sprzyjającej chwili, owa część społeczności rzuca wszystko inne i zabiera się do prób reaktywowania sprzętu. Po kilku godzinach często nawet na krok nie zbliża się do sukcesu, za to z pewnością ma już zawalony dzień w pracy.

Te naprawy są z gatunku rzekłbym „miękkich”, bo dziś nie rozkręcamy urządzeń, ale próbujemy uratować je programowo.

Soft reset, hard reset, ponowna instalacja oprogramowania. Wertowanie Internetu. Szukanie pomocy na stronach producenta. Przedzieranie się przez dziesiątki stron na forach.

A czas płynie. Bo już za chwilę, już za moment, pewnie problem uda się rozwiązać. Po kilku godzinach człowiek czuje się jak wariat szukający podsłuchu. Siedzi na środku pokoju, wszystko już wybebeszone, połamane, rozkręcone, a „pluskwy” i tak nie znalazł.

Czy to normalne, że jak mi piec zgłasza jakiś kod błędu, to ja badam w Internecie, co on oznacza? Przecież pewnie i tak niczego nie naprawię. Prędzej wylecę w powietrze. Ale nauczony doświadczeniem wiem, że wszystko, co ma jakieś oprogramowanie, można czasami ożywić bez pomocy śrubokręta czy nawet młotka. Mój piec ma na przykład zwykły przycisk reset - jak zwykły pecet. A gdyby użycie go nie pomogło, to przecież pozostaje jeszcze cudowna metoda - wyciągnięcie kabla z gniazdka elektrycznego. Ileż to razy różne urządzenia po takiej operacji nagle powstawały jak zombie z grobu!

Ale właściwie dlaczego komuś chce się kombinować z oprogramowaniem? Ja na przykład nienawidzę wysyłania sprzętu do naprawy. Pakowania, adresowania. Doprowadza mnie to do szału. Nie lubię rozstawać się z moim sprzętem. Wykorzystam każdą, najbardziej czasochłonną opcję, byle tylko nie posyłać urządzenia do serwisu.

Pewnie też każdy pamięta jakieś swoje boje z serwisami elektroniki. Przekonywanie serwisantów, że komputer zawiesza się z powodu wady a nie dlatego, że go zawieszaliśmy na ścianie, wbijając gwóźdź w procesor.

W dawnych czasach jak coś się psuło, to przeważnie należało to rozkręcić, wymienić jakąś część, a potem znowu skręcić i powinno działać – chociaż na stole z reguły zostawało kilka elementów.

Czasami pomagało walnięcie pięścią w obudowę. Przez wiele lat eksploatacji kultowego telewizora kolorowego „Rubin” nauczyłem się na przykład wymieniać w nim bezpieczniki, które potrafiły przepalić się w bardzo efektowny sposób, przypominający niewielką eksplozję. Ale jak tu dziś naprawić telewizor, kiedy człowiek ani nie posiada żadnych części zamiennych, ani nawet nie ma jak przywalić w cienki telewizor?

I tu się rodzi problem. Bo ja potrafię w telewizorze usunąć bardzo skomplikowane awarie. Okazało się to kilka lat temu, gdy sąsiadów Sharp miał problemy z synchronizacją wizji i fonii. Wyglądało to nawet zabawnie, bo aktor poruszał już ustami od dłuższej chwili, a dopiero później pojawiał się dźwięk. Aktor już całował kobietę a dopiero po chwili słyszeliśmy: - Kocham cię. Albo leżał martwy na podłodze i dopiero rozlegał się huk strzału.

I ja ową niezgodność audio-wideo skutecznie usunąłem. Po prostu pogrzebałem w Internecie i dowiedziałem się, że na ten problem powinna pomóc aktualizacja oprogramowania. Niedługo pewnie mikser i pralkę spróbujemy naprawić, dłubiąc w oprogramowaniu. Albo chociaż próbując hard resetu. Dziś Adam Słodowy pokazywałby w swoim programie, jak zrobić downgrade zmywarki, która ma problemy z nowszą wersją oprogramowania.

Kiedy więc mój Garmin Fenix 3 zepsuł się, postanowiłem sam go zreperować.

Ze strachem używam owej nazwy Fenix 3, bo pisałem o nim tyle razy na Spider’s Webie, że kilka stacji telewizyjnych nakręciłoby trzy sezony telenoweli.

Najwyraźniej uzależniłem się od niego. I już nawet stałem się nieoficjalnym ambasadorem, bo kilka osób spotykając mnie, a wcześniej czytając te teksty, wyrażało żywe zainteresowanie urządzeniem na moim nadgarstku. W zasadzie stałem się chodzącym dodatkiem do mojego Fenixa.

zegarek-Garmin-Fenix-3

Awaria zegarka spowodowała więc, że poczułem się mniej wartościowy. Po kilku próbach soft i hard resetu musiałem przyznać – nic więcej samodzielnie nie zrobię. Internet też nie miał pomysłu, jak ożywić przyciski. Trudno – z poczuciem klęski zadzwoniłem do pomocy technicznej. Dostałem maila z instrukcją, jak przeinstalować oprogramowanie (czego wcześniej nie próbowałem) i wykonać Master Reset. Niestety nic to nie pomogło – tak samo jak moje poprzednie wysiłki. Zameldowałem pocztą elektroniczną, że Fenix kompletnie padł – wisi na ekranie startowym.

W odpowiedzi przesłano mi numer reklamacji i podano adres serwisu, do którego powinienem odesłać zegarek. Jako że serwis miałem bardziej po drodze, niż jakiekolwiek placówki pocztowe, dzień później wstąpiłem do owego miejsca. Pan za ladą popatrzył na zegarek, na wydrukowany opis problemu i zapytał, czy mogę chwilę poczekać. Na co ochoczo przystałem, bo wokół wyeksponowano masę garminowskiego sprzętu i to takiego, którego wcześniej na oczy nie widziałem. A wydawało mi się, że mam całkiem niezłe pojęcie o ofercie firmy.

Zatraciłem się w pstrykaniu w różności. Po kilku minutach wrócił pan z obsługi i… wręczył mi pudełko z nowym Fenixem!

O matko, pomyślałem, teleportowali mnie do Ameryki!

Taki cud obsługi zdarzył mi się do tej pory tylko dwa razy. Pierwszy, kiedy reklamowałem Kindle'a – nowego dostałem od amerykańskiego Amazonu po trzech dniach. Pokryli koszt odesłania zepsutego, zbliżony zresztą do wartości nowego urządzenia. Jakiś czas temu Garmin od ręki wymienił mi też inne uszkodzone urządzenie – ale to było niezbyt drogie, więc po prostu przyjąłem, że nie opłaca się go naprawiać.

REKLAMA

Mój Fenix powstał z popiołów, a Garmin jeszcze bardziej urósł w moich oczach. Oszczędzając wylewania w komentarzach zbędnych bitów dodam, że moje pisanie w Spider’s Web miało taki sam wpływ na wymianą gwarancyjną jak obecna faza Księżyca. A w imieniu mojego portfela muszę z przykrością zakomunikować, że nie był to tekst sponsorowany.

[Lipinski]

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA