REKLAMA

Piotr Lipiński: EMOCJONALNA PORNOGRAFIA, czyli selfie na zgliszczach

W świecie coraz łatwiej oberwać w łeb. Za sprawą kijków do „selfie”. Wszędzie ludzie wymachują nimi jakby trenowali kendo.

10.05.2015 17.38
Piotr Lipiński: EMOCJONALNA PORNOGRAFIA, czyli selfie na zgliszczach
REKLAMA
REKLAMA

Właściwie to nawet nie dziwię się. W ciągu ostatnich kilku lat obserwowałem różne fotograficzne rewolucje. Najpierw w rękach turystów na całym świecie pojawiły się cyfrowe „kompakty”. Dziś to mniej więcej tak zaskakujące jak bułka z masłem na śniadanie. Ale gdzieś tak dziesięć lat temu nawet najprostsze „kompakty” kosztowały niezły majątek. Kiedy więc nagle zaczęły się pojawiać w rękach wszystkich turystów wniosek był jeden: albo ludzie nagle zaczęli więcej zarabiać albo aparaty staniały.

Potem na chwilę w rękach wszelkiej maści podróżników pojawiły się cyfrowe „lustrzanki”. Kolejny epizod w wojnie cenowej producentów. Z pewnym rozbawieniem obserwowałem osoby, które fotografowały „lustrzankami”, kadrując przez ekranik LCD. Całkiem niezły trening mięśni naramiennych.

Pewnego dnia wszystko to jednak diabli wzięli. Od tej pory niemal każdy turysta zaczął fotografować smartfonem.

Jak bowiem okazało się, telefony komórkowe zaczęły służyć już do wszystkiego, a najmniej do rozmawiania.

Dziś coraz więcej ludzi wymachuje swoimi kamerkami sportowymi. Gdyby zakup GoPro wystarczał, aby jego posiadacz został sportowcem, w znacznym stopniu rozwiązalibyśmy problem otyłości na świecie.

Wysyp wszelkich metod cyfrowego obrazowania spowodował coraz większe problemy ze zrobieniem dobrego zdjęcia. Posiadacze „cyfrówek” zwykle nie zaglądali do instrukcji obsługi aparatu, a co gorsza nie zastanawiali się, co i jak sfotografować. Zwykle więc na długie minuty zastygali w zdumieniu przed każdym widokiem zapierającym dech w piersi. Sami zaś zapierali się w tych cudownych miejscach deliberując, co by tu nacisnąć w swoim aparacie. Tymczasem za nimi ustawiała się do pięknego widoku kolejka jak pod schab bez kości za PRL-u.

Wyjazd na trekking Annapurna 2015.

Dziś próbując zrobić gdzieś zdjęcie trzeba pilnie uważać, żeby nie oberwać kijkiem od miłośnika „selfie”. O ile dawno, dawno temu, synonimem azjatyckiego podróżnika był Japończyk obwieszony aparatami, to obecnie staje się Chińczyk wyposażony w GoPro czy też jakiś budżetowy zamiennik.

Pośmiać się z tego można. A nawet ucieszyć. Bo w końcu każda forma twórczości jakoś człowieka wzbogaca. Dopóki jednak nie wychodzą na światło dzienne demony.

Te właśnie upiory zobaczyłem na placu Durbar w Katmandu, stolicy Nepalu. Stolicy znacznie starszej niż nasza Warszawa.

Plac Durbar to było chyba najpiękniejsze miejsce Katmandu. Stolica Nepalu przytłacza - ruch uliczny miesza się z pieszym. Samochód albo motocykl może człowieka rozjechać, gdy ten właśnie przymierza jakiegoś miejscowego The North Face’a albo Mammuta. Katmandu składa się bowiem głównie z chaosu i sklepów z podróbkami sprzętu turystycznego. Uliczki są koszmarnie wąskie, zabudowa ciasna, jazgot klaksonów niemiłosierny. Człowiek ma ochotę jak najszybciej uciekać z Katmandu w Himalaje.

Ale pewną oazą w tym zgiełku był plac Durbar. Nie powiem, że na tyle spokojnym, aby na środku praktykować jogę, ale jednak w jakimś stopniu wyciszającym. Z pałacem królewskim i masą przeróżnych świątyń, a to Wisznu, a to Sziwy. A widzieliście kiedyś żywą boginię? Ja widziałem. Nazywa się Kumari i jest nastolatką. Co jakiś czas wymieniają ją na nowy egzemplarz. Na święte oblicze możemy popatrzeć, ale nie wolno sfotografować. Może zdjęcia kradną świętość. Na koniec wypada jednak zostawić datek, bo świętość świętością, a nawet boginie muszą coś włożyć do garnka.

Wyjazd na trekking Annapurna 2015.

I ten właśnie plac wraz z jego uroczą historyczną zabudową pochłonęło niedawno trzęsienie ziemi. Do Nepalu przyjechałem zaledwie kilka dni przed kataklizmem. Uniknąłem największego zagrożenia, bo gdy ziemia zabijała, chodziłem po Himalajach, w okolicach, w których było względnie bezpiecznie.

Na placu Durbar byłem dwukrotnie – kilka dni przed trzęsieniem ziemi i kilka dni po nim. Wrażenie było przytłaczające. Natura potrafi w mgnieniu oka zniszczyć to, co człowiek budował przez dziesięciolecia. Potrafi obrócić w gruzy najlepsze, co zostało z historii. Człowiek czuje się zaledwie pyłkiem w oku tajfunu.

Już po trzęsieniu ziemi widziałem na placu Durbar jak z ludzkiej duszy wypełza mroczna zaraza. Opanowuje umysł i zmusza do robienia rzeczy, które innym trudno zrozumieć. A nowoczesne technologie tylko tej ohydzie pomagają.

Istnieje rodzaj fotografii, który napawa mnie obrzydzeniem. Rosnący niestety wraz z cyfrowymi możliwościami. To „słitfocie” na zgliszczach.

Obserwowałem więc kobietę o chińskiej urodzie, ubraną w dzikie kolory, jakby wabiła pszczoły. Widać ją było z daleka, bo na głowie nosiła różowy kapelusz.

Najpierw robiła sobie „selfie” na tle ruin. Ale na tym nie poprzestała. Dała komuś swojego iPhone’a z włączonym nagrywaniem, a sama stanęła w rzędzie osób odgruzowujących zgliszcza. Podawali sobie cegły i drewniane części zniszczonych budowli. Kobieta w różowym kapeluszu wdzięczyła się do swojego rejestrującego smartfona.

Wyjazd na trekking Annapurna 2015.

W innym miejscy nepalski motocyklista w kasku również stanął przed smartfonem na tle ruin. Dlaczego?

Dlaczego ludzie pstrykają sobie pamiątkową fotkę ze zgliszczami w tle? Dlaczego w ich umysłach nie zapala się żadne ostrzegawcze światełko?

Widziałem już zdjęcia zawodowych modelek, robiących sobie sesje w miejscach tragedii. Wywoływały burzę w Internecie. Tyle w tym przynajmniej było dobrego, że ludzie czując niesmak moralny dawali upust swoim negatywnym opiniom.

Czy takie fotki to tylko bezmyślność? Czy może efekt znieczulenia na cudzą tragedię?

Zalewa nas taka masa obrazów ze świata - również tych pokazujących tragedię - że w jakimś stopniu uodporniamy się na tragedię. Kolejne zdjęcia migoczą przed oczami tak szybko, że coraz trudniej współodczuwać cudze nieszczęścia. Ale przecież wciąż chyba czujemy granice, której nie chcemy przekroczyć.

Fotografia jest rodzajem sztuki. Zawsze w jakiś sposób wyraża wrażenia fotografującego. „Selfie” na ruinach pokazuje jakąś obrzydliwą warstwę ludzkiej duszy.

Co się dalej stanie z taką fotką na tle ruin? Ktoś pochwali się nią na Facebooku? Wrzuci na swojego bloga?

Mam niejasne podejrzenie, że właśnie ten nowoczesny świat popycha ludzi do robienia takich paskudztw. Bo wystarczy sięgnąć bezmyślnie do kieszeni, żeby zrobić taką fotkę. Nie trzeba - jak dawniej - nosić ze sobą żadnego aparatu fotograficznego, wystarcza każdy smartfon. Zaledwie kilka kliknięć dzieli od pokazania tej fotki potencjalnie całemu światu.

Emocjonalna pornografia? Nie wiem jak to nazwać.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.

* Autorem wszystkich zdjęć jest Piotr Lipiński.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA