REKLAMA

Piotr Lipiński: DZIENNIKARZ WSPÓŁCZESNY, czyli bez papierowego zeszytu

Dawniej jako Internet służyły taksówki. Przynajmniej dziennikarzom.

24.01.2014 20.27
Piotr Lipiński: DZIENNIKARZ WSPÓŁCZESNY, czyli bez papierowego zeszytu
REKLAMA
REKLAMA

Od kiedy jestem reporterem, dziennikarstwo zmieniło się z przygody w pracę w urzędzie. Co niestety należy do przykrych skutków cyfrowej rewolucji. Łatwo pokazać znacznie więcej negatywów, ale to opisano już miliard razy, a głos zabrał chyba nawet Antoni Macierewicz, znany badacz zjawisk paranormalnych. Ja dla odmiany mam ochotę pozachwycać się transformacjami, które ułatwiły dziennikarstwo. Bo dziś pracuje się – przynajmniej w moim przypadku - znacznie wygodniej.

Równo dwadzieścia jeden wiosen – albo raczej zim - temu zacząłem temat, który pochłonął mnie na kilka lat, a efektem była debiutancka książka „Humer i inni” – historia procesu stalinowskiego zbrodniarza, oskarżonego o torturowanie więźniów, ludzi, których dziś nazywamy Żołnierzami Wyklętymi. Zanim książka pojawiła się na rynku, zbierałem do niej materiały, publikując kolejne teksty w „Gazecie Wyborczej”. Ukazały się trzy spore reportaże – jeden dostał wyróżnienie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich - i dziesiątki relacji z rozprawy sądowej.

Najnowocześniejszymi urządzeniami, z jakich wówczas korzystałem, były komputer, dyktafon i pager.

Ten ostatni to coś takiego, jak telefon komórkowy, który pozwala odbierać tylko SMS-y. Na malutkim ekraniku pojawiały się krótkie komunikaty, najczęściej prośby o oddzwonienie w jakieś sprawie.

Najwięcej zawodowego czasu spędziłem wówczas w gmachu warszawskich sądów. Praca w sądzie była miła – szczególnie przerwy w bufecie. Mój znajomy prawnik potem wychwycił moment cywilizacyjnej przemiany – nagle wszyscy zaczęli się spieszyć i z nikim już nie dało się posiedzieć przy kawie. Może dlatego, że wraz z nadejściem nowoczesnego świata pojawiły się „komórki”, ale te nie mogły złapać zasięgu w znajdującym się w podziemiach bufecie?

dziennikarz maszyna do pisania

Żeby napisać kilka zdań relacji z rozprawy, należało przesiedzieć w sądzie kilka godzin. Wydarzenia nabierały tempa po południu. Jeśli sąd kończył pracę koło godziny 15-tej, nie było już czasu, aby jechać do redakcji i tworzyć tekst. Musiałem go przygotować na miejscu i dostarczyć do gazety. Ale przecież nie przez Internet, bo ten w Polsce dopiero raczkował. Wisiałem więc przy okiennym parapecie i kleciłem tekst w zeszycie. Potem biegłem do sądowych podziemi, w których mieściły się automaty telefoniczne.

Łączyłem się z gazetowymi maszynistkami, którym dyktowałem napisany tekst. Co chwilę powtarzając fragmenty, bo kiepsko było słychać.

Zdecydowanie przyjemniej było wtedy, gdy czasu po rozprawie wystarczało, aby pognać taksówką do redakcji i napisać tekst na komputerze. Później w gazecie pojawił się telefoniczny numer modemu, z którym można było się połączyć, aby szczęśliwiec wyposażony w notebooka wysłał z miasta korespondencję. Do dziś pamiętam, jak mój kolega usiłując dostarczyć w ten sposób recenzję koncertu, szybciej dojechał samochodem do redakcji, niż „wdzwonił” się w modem. Bo linię na godzinę zajął komputerowiec ściągający „newsy” z list dyskusyjnych. Potem jednak rozwiązanie coraz bardziej udoskonalano, aż wreszcie udało mi się wysłać korespondencję – a nawet zdjęcia – z watykańskiego placu Świętego Piotra. Połączenie kosztowało redakcję majątek, ale materiały dotarły niewiarygodnie szybko. Gdy kilka godzin później pojawiłem się w Warszawie, zostały już dawno zesłane do druku.

telefon

Takie wspomnienia z pewnością przytoczy każdy z dziennikarzy, pracujących w latach 90. ubiegłego – jak to niesamowicie brzmi – wieku. Ale ja dostrzegam również zmiany dotyczące mojej specyficznej pracy. Zbierając materiały do reportażu historycznego trzeba spędzić dziesiątki godzin, rozmawiając ze świadkami wydarzeń. Przez wiele lat posługiwałem się dyktafonem na micro kasety, które zajmowały mało miejsca, ale gorzej było z opisywaniem ich zawartości. Na obudowie nie dawało się zanotować szczegółów nagrania, zostałem więc z setkami kasetek, na których diabli wiedzą, co się znajduje. Parę lat temu nastąpił cudowny moment, bo pojawiły się dyktafony cyfrowe – od tej pory katalogowanie nagrań stało się zdecydowanie wygodniejsze.

Tym się różni świat analogowy od cyfrowego. W analogowym świecie wszystko ginie bezpowrotnie, w cyfrowym daje się odnaleźć.

Największą mordęgą było wówczas wyszukiwanie archiwaliów. W reportażu historycznym to równie ważne źródło, jak relacje świadków. Najciekawsze dla mnie były dokumenty pochodzące z dawnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tropiłem je w archiwach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Urzędu Ochrony Państwa.

Kiedy po tygodniach pisania podań, wysyłania faksów udawało się jakieś papiery odnaleźć, pojawiała się kolejna zmora: kopiowanie. Ksero było drogie. Bardzo drogie. Na dokładkę po odbiór zamówienia należało się zgłosić czasami za kilka dni albo nawet tygodni. Dziennikarstwo to ciągła walka z czasem – nawet jeśli opisuje się odległe wydarzenia. Dlatego najczęściej po prostu pieczołowicie przepisywałem potrzebne fragmenty. Do zeszytu, bo laptopa żadnego nie miałem. Dzięki temu zgromadziłem stosy makulatury. W archiwach i bibliotekach spędziłem sporą część zawodowego życia, przy okazji obserwując, do których przychodzi więcej ładnych dziewczyn.

notes

Z wielką więc radością ostatnio dostrzegłem poważne zmiany, jakie zaszły w archiwach. Po pierwsze, już wiem, gdzie się podziały te wszystkie netbooki, od których jeszcze niedawno uginały się półki w supermarketach. Otóż wciąż służą jako maszyny do pisania całej masie oszczędnych ludzi, którzy tułają się między archiwami a bibliotekami.

To zresztą zapewne kolejny znak czasu, że dziś bardziej zwracam uwagę na komputery, które przynoszą do bibliotek dziewczyny niż na urodę ich właścicielek.

Po drugie – i to jest wręcz epokowa przemiana – w archiwach wolno już używać aparatów cyfrowych! Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu trzeba było pisać specjalne podanie, jeśli chciało się sfotografować materiały. Dziś wystarczy przynieść ze sobą sprzęt.

To jest naprawdę kapitalne usprawnienie! Spędziłem niedawno kilka dni w Archiwum Akt Nowych, w którym niemal co druga osoba prawie niczego nie czytała, ale wszystko fotografowała. Gdy kiedyś wykonywałem kosztowne kserokopie, zawsze z oszczędności ograniczałem się do najpotrzebniejszych materiałów. Dziś to już nie jest konieczne. Można sfotografować całą dokumentację bez selekcji, a potem to wszystko przejrzeć w spokoju w domu. Z doświadczenia wiem, że w ten sposób dostrzega się znacznie więcej ciekawego materiału. Na dokładkę za jakiś czas mogą przydać się te materiały, które na początku wydają się mniej znaczące.

aparat fotograficzny

Wciąż jednak zmorą pozostają papierowe katalogi. Jest ich coraz więcej, w efekcie coraz trudniej znaleźć potrzebne dokumenty. Co tu dużo gadać – kiedy człowiek przyzwyczai się do elektronicznych sposobów wyszukiwania treści, sięgając po papierowy katalog czuje się przytłoczony. Przejrzenie na przykład w Archiwum Akt Nowych olbrzymiego katalogu Komitetu Centralnego PZPR to dzień solidnej pracy.

Niedawno pomyliłem się wypełniając rewers i przez kolejnych kilka godzin nie potrafiłem w papierowych spisach odnaleźć numeru teczki, którą wypatrzyłem dzień wcześniej.

Z tych cyfrowych zmian płynie dla mnie istotny wniosek – owszem, nowoczesne technologie spłyciły publikacje prasowe, bo dziennikarze coraz częściej cały materiał zbierają powierzchownie przy pomocy telefonu albo Internetu, a nie badając wydarzenia w terenie. Ale z drugiej strony, dzięki tym nowym technologiom można zgromadzić bogatszą dokumentację, niż kilkanaście lat temu. Co przynajmniej teoretycznie pozwala stworzyć lepszy tekst. W ciągu dwóch dni w Archiwum Akt Nowych przefotografowałem niemal tysiąc stron – to sporo więcej, niż dawniej uzyskiwałem w postaci kserokopii do jednego nawet bardzo obszernego tematu. Teraz zapewne na ich opracowaniu spędzę kilka tygodni, ale już w domowym zaciszu. Na dokładkę archiwalia wyświetlane na dużym monitorze są bardziej czytelne, niż oglądane w papierowym oryginale.

Tymczasem „Humer i inni” kilka miesięcy temu też poczuł nowe czasy. Powrócił na rynek jako ebook. A Virtualo właśnie – z okazji przekroczenia liczby 1000 ebooków niezależnych autorów – ogłosiło promocję, obniżając jego cenę o 40 procent, do niecałych 9 zł. Jeszcze nigdy czytelnicy nie mogli kupić tej książki tak tanio, jak dziś w wersji elektronicznej. Co też jest pewnym znakiem współczesności.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach VirtualoEmpikAmazon oraz Apple iBooks.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA