REKLAMA

O zawłaszczaniu internetu, czyli „naróbmy rabanu na całą okolicę”

Autorem tekstu jest Wojciech Borowicz.

17.08.2013 08.07
O zawłaszczaniu internetu, czyli „naróbmy rabanu na całą okolicę”
REKLAMA

Ponad rok temu w całej Europie tysiące osób wyszły na ulice by protestować przeciwko podpisaniu i ratyfikacji przez państwa członkowskie UE niesławnej umowy handlowej ACTA. W tym samym okresie w Stanach Zjednoczonych podobną agresją zareagowano na propozycję ustawy SOPA. Od tamtego czasu jednak wysiłki rządów, wyciągających swoje ręce w kierunku regulacji internetu, wcale nie osłabły, natomiast intensywność reakcji niemal wygasła. To opieszałość, której możemy kiedyś pożałować.

REKLAMA

Tim Berners-Lee, oprócz tego że stworzył system WWW, jest także orędownikiem idei otwartego internetu, pozbawionego cenzury i filtrowania treści.

Sam pomysł gatekeepera strzegącego transmitowanych przez sieć danych jest dla niego sprzeczny z założeniami, które towarzyszyły narodzinom tejże sieci. Brytyjski naukowiec w wywiadzie udzielonych telewizji CNN w ubiegłym roku celnie zauważył, że podczas gdy silny rząd pozwala swoim obywatelom patrzeć przez pryzmat internetu na rzeczywistość, rząd słaby dokłada wszelkich starań by kontrolować przepływ informacji. Nietrudno byłoby jednak znaleźć na całym świecie polityków o diametralnie odmiennych poglądach, o czym najlepiej świadczą ich czyny. Wydawało się natomiast, że społeczeństwo – mieszkańcy globalnej wioski – nauczyło się już tego i owego na temat zagrożeń płynących z prób kontrolowania sieci. Pod koniec ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych bezproblemowo wprowadzono ustawę Digital Millenium Copyright Act, która dała władzom tego kraju wpływ na udostępniane w internecie treści o niesłychanej wcześniej skali, choć głównie w obszarze prawa własności intelektualnej.

Wtedy jednak sieć była jeszcze ledwie raczkującym medium, nic więc dziwnego, że pomysł administracji Billa Clintona wszedł w życie bez społecznego oporu. Ponad dekadę później jednak jej użytkowników było już bez porównania więcej i dodatkowo, tak przynajmniej się zdawało, stanowili grupę znacznie bardziej świadomą swojej siły i możliwości. SOPA za oceanem i ACTA na naszym podwórku zostały zdeptane przez opinię publiczną i zmiażdżone przez ekspertów. Rządzący musieli się mocno tłumaczyć i wykręcać ze swoich pomysłów. Co od tamtej pory się zmieniło? Niewiele. Bez specjalnego szukania informacji można wymienić trzy sytuacje z ostatniego roku, dowodzące że rządy ciągle mają spory apetyt na kontrolowanie internetu. Ale to, że politycy nie uczą się na własnych błędach to nic nowego. Natomiast fakt, że my – obywatele – również nie, kiedyś odbije się nam czkawką.

Pod koniec ubiegłego roku Organizacja Narodów Zjednoczonych, rękami stanowiącego jej część Międzynarodowego Związku Telekomunikacyjnego (ITU), na odbywającej się za zamkniętymi drzwiami konferencji w Dubaju chciała przeforsować nowy traktat o Międzynarodowych Regulacjach Telekomunikacyjnych (ITR). Dzięki niemu ITU przejęłoby od ICANN kompetencje w zakresie przydzielania domen i adresów IP oraz miałoby znacznie poszerzony dostęp do danych przesyłanych przez internet. Innymi słowy, aspirowałoby do miana globalnego regulatora sieci WWW. W mediach jednak nie poświęcono tej sprawie wiele miejsca. Owszem, Google utworzyło międzynarodową petycję w obronie wolnego i otwartego internetu, co w świetle późniejszych informacji o PRISM (do tego dojdziemy za chwilę) pokazuje, że niestety król okazał się nagi, ale społeczna świadomość problemu nie stała się przez to znacząco większa.

Szczerze mówiąc, sam spodziewałem się przynajmniej kilku protestów, jakiejś zauważalnej reakcji, czegokolwiek. Może nie od razu wysadzenia w powietrze brytyjskiego parlamentu, ale przynajmniej powrotu masek Guya Fawkesa. Nic takiego nie nastąpiło, choć może dlatego, że projekt ITU stłamszono w zarodku. Stany Zjednoczone, członkowie UE, Szwajcaria, Norwegia, Australia i kilka innych państw stanowczo odmówiło podpisania znowelizowanych ITR. O ironio, argumentowali to dbałością o wolność internetu. Można się spierać o to, ile w tym prawdy, a ile politycznej przepychanki z gorącymi zwolennikami nowych regulacji, w tym Iranem i Rosją, ale fakty są takie, że negocjacje w Dubaju szybko upadły, bez szans na porozumienie.

Znacznie głośniejszym echem od nowelizacji ITR odbiła się, i odbija się nadal, sprawa PRISM oraz Edwarda Snowdena.

Niedawno na Gazeta.pl ukazał się artykuł, zatytułowany „Dlaczego PRISM (nie) jest nowym Watergate”. Warto przeczytać, bo to interesująca lektura, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że prezentuje sytuację zupełnie nie z tej strony co trzeba. Autor, porównując aferę Watergate i skandal z PRISM, skupia się na amerykańskiej percepcji problemu. To nonsens. Sprawa podsłuchów zakładanych politycznym przeciwnikom na polecenie prezydenta Nixona faktycznie była wewnętrzną kwestią Stanów Zjednoczonych, ale tym razem jest zupełnie inaczej. PRISM pozwala przecież na dostęp do prywatnych danych internautów z całego świata i to bez żadnego zewnętrznego nadzoru – władza nad informacją pozostaje skupiona w jednej parze rąk. I te ręce wcale nie hamują się z jej wykorzystywaniem – tylko Niemcom, którzy przecież na liście priorytetów wywiadu USA nie znajdują się jakoś wysoko, dzięki temu systemowi czytano co miesiąc około 500 milionów cyfrowych wiadomości.

Rozmawiałem z osobami, Polakami, które nie widzą w tym nic złego. Ba, wręcz przeciwnie – wprost mówią, że taki system powinien istnieć i jeśli ktoś ma sprawować nad nim pieczę, to najlepiej właśnie Amerykanie. Ci ludzie chętnie oddadzą resztki prywatności, jakie można zachować w erze informacji, za „poczucie bezpieczeństwa”. To nie miejsce by zagłębiać się w kwestie polityczne, aczkolwiek muszę przyznać, że nie przestaje mnie zadziwiać czym dokładnie na taki „mandat niebios” zasłużył sobie kraj prowadzący dwie potwornie kosztowne wojny na drugim końcu świata. Nie widzę też zbyt wielu pytań o lojalnościowy rozkrok, szpagat niemalże, w jakim stanęła Wielka Brytania – członek Unii Europejskiej, który dzięki byciu częścią koalicji Five Eyes miał dostęp do PRISM. Kiedyś ludzie bali się powtórki scenariusza z „Roku 1984”. Teraz, skoro Wielki Brat wreszcie, z prawie 30-letnim spóźnieniem odsłonił swoje oblicze, nie widzą w tym nic zdrożnego. Rechot historii jest tak donośny, że odbija się echem na całym świecie.

Ostatnia sprawa dotyczy głośnego pomysłu brytyjskiego premiera, by narzucić dostawcom internetu obowiązek stworzenia systemu, blokującego użytkownikom dostęp do treści pornograficznych. Chyba że sami się zgłoszą do providera i poproszą o wyłączenie filtru. David Cameron, zapowiadając ten projekt, mówił coś o „mrocznych zakamarkach internetu”, przed którymi trzeba bronić dzieci. W założeniach szczytny cel, niestety szybko wyszły na jaw najmniej zaskakujące informacje w dziejach polityki. Mianowicie okazało się że planowane filtry mają obejmować też uznane za szkodliwe treści dotyczące terroryzmu, palenia, alkoholu, zaburzeń odżywiania czy nawet materiałów ezoterycznych. I co w związku z tym? Eksperci powiedzieli, że to bzdurny pomysł, internauci go wyśmiali, a jeden z operatorów nawet odmówił wprowadzenia blokady, która planowo ma zostać uruchomiona do końca roku. Ale po kilku dniach sprawa ucichła i nic się zmieniło.

Filtry dalej są w drodze, a społecznemu oporowi starczyło paliwa na jakiś tydzień. Tyle dobrze, że w najbliższym czasie nie będziemy musieli przekonywać się na własnej skórze o tym, czy u nas byłoby lepiej. Choć minister Biernacki wysunął pomysł pójścia w ślady Wielkiej Brytanii i znalazł sojusznika w Solidarnej Polsce, to Michał Boni i Donald Tusk zapowiedzieli, że nie ma mowy o realizacji takiej inicjatywy nad Wisłą. Najwyraźniej premierowi ciągle śnią się maski z „V jak vendetta” i póki co ma dość użerania się z internautami. Niech tak zostanie.

Najlepsze podsumowanie całego problemu napisał w eseju „Poza brzuchem wieloryba”, już prawie 30 lat temu (nieprzypadkowo właśnie w 1984 roku), nie kto inny jak Salman Rushdie – człowiek, który kilka lat po publikacji tego tekstu miał się na własnej skórze przekonać o tym, do czego może doprowadzić zapalczywa chęć kontrolowania tego co ludzie powinni myśleć i mówić. Choć we wspomnianym utworze, stanowiącym komentarz do Orwella, zwraca się on przede wszystkim do innych pisarzy, to dzisiaj, w tak doskonale skomunikowanym świecie, gdzie zatarł się podział na twórców i odbiorców, nie widzę powodu by nie rozciągnąć tych postulatów na całe społeczeństwo. Daleko mi jednak do erudycji Rushdiego, na koniec oddam więc głos jemu samemu, wtórując tym słowom:

Prawdą jest, że nie ma żadnego wieloryba.

Żyjemy w świecie bez kryjówek. Zadbały o to satelity. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo chcielibyśmy wrócić do łona, nie możemy odwrócić naszych narodzin. Mamy więc prosty wybór: albo będziemy się sami oszukiwać, pogrążać w fantazji o wielkiej rybie, której drugą metaforą jest ogródek Panglossa, albo zaczniemy robić to, co instynktownie robią wszystkie istoty ludzkie, gdy zorientują się, iż łono na zawsze zostało stracone, to znaczy narobimy rabanu na całą okolicę.

Oczywiście, nasz płacz wynika po części z utraty poczucia bezpieczeństwa, ale jest także potwierdzeniem naszej obecności. Płaczem mówimy: oto jestem, też coś znaczę, musicie zacząć się ze mną liczyć. Tak więc zamiast Jonaszowego łona polecam odwieczną tradycję robienia tak wielkiego hałasu, tak głośnego narzekania na świat, jak tylko człowiek to potrafi. Niech tam, gdzie Orwell chciał widzieć kwietyzm, zapanuje awanturnictwo. Zamiast brzucha walenia, walenie w bęben. Jeśli uda się nam przestać patrzeć na siebie jak na metaforyczny płód i zastąpimy go obrazem noworodka, to przynajmniej dokonamy drobnego intelektualnego postępu. Z czasem być może nawet nauczymy się raczkować.

REKLAMA

Wojciech Borowicz

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA