REKLAMA

Gdy postęp zje własny ogon

Można byłoby podzielić ludzi na dwie, na siłę trzy kategorie. Tych, którzy uwielbiają zmiany i innowacje, tych, którzy ich nie lubią i całą resztę, której jest to obojętne.

03.06.2013 09.29
Gdy postęp zje własny ogon
REKLAMA

Gdyby na świecie przeważali ludzie niechętni zmianom, gdyby mieli najsilniejszy głos nie do obalenia, to pewnie mieszkalibyśmy w kiepsko ocieplonych domkach, nie mieli elektryczności, naszymi głównymi środkami transportu byłyby konie i nikt nie słyszałby o penicylinie. Może nawet wciąż palonoby na stosie czarownice (pozdrawiam, szybko bym zniknęła).

REKLAMA

Gdyby to zwolennicy postępu mieliby jedyną i niezaprzeczalną władzę, prawdopodobnie żylibyśmy w dla nas obecnie futurystycznych czasach, które ciężko sobie nawet wyobrazić. Może mielibyśmy bronie laserowe i miecz świetlny, może moglibyśmy się teleportować, a może naszym domem byłyby kolejne planety z układu słonecznego, bo dawno wyeksploatowaliśmy wszystkie zasoby naturalne Ziemi. Może nawet ludzkość by już nie istniała, kto wie.

Jak w większości spraw bywa, skrajne poglądy nie są pozytywne i odpowiednie dla ogółu. Tempo rozwoju technologiczego było więc zależne od tego, jak ludzie postępowi potrafili porozumieć się z tymi, którzy nie lubią zmian.

Na przykład samochody - swojego czasu wzbudzały sporo sprzeciwu, a nawet strachu, jednak zwolennicy potrafili pokazać jego zalety, które finalnie przeważyły nad obawami. To całkiem racjonalna forma porozumienia dwóch stron, która nie dość, że skutkuje tworzeniem pożytecznych i przydatnych nowości, to jeszcze hamuje zapędy wielkich innowatorów, czasem szalone, niebezpieczne lub bezsensowne.

Taki Concorde - wspaniały, ponaddźwiękowy samolot, twór odważnych innowatorów, przegrał z pragmatycznymi ludźmi. Dobrze to, źle? Concorde nie miał konkurenta, więc się nie rozwijał, stał się przestarzały, a pasażerowie nie za bardzo chcieli nim latać. Nie było potrzeby, nie było wystarczających, przeważających nad wadami korzyści, więc nastąpiło cofnięcie ulepszania i przyspieszania naddźwiękowych podróży konsumenckich.

Wydaje się, że tak regulowane tempo rozwoju technologicznego jest sensowne.

W drugiej połowie XX wieku do tych prostych zasad dołączyła jednak inna, zmieniająca zasady gry kwestia. Wraz z rozwojem pojawił się problem danych osobowych. Przed erą komputera i internetu nigdy wcześniej nie było możliwości zbierania, katalogowania, przetwarzania i analizowania globalnie takich ilości informacji o ludziach, jakie istnieją teraz. Te będą się powiększać - w latach 60. XX wieku można już było tworzyć centralne bazy danych, jednak nie było mowy o zautomatyzowanym dostarczaniu do nich informacji o praktycznie każdym ruchu obywateli. Te trzeba byłoby zbierać i wprowadzać ręcznie, co generwałoby zbyt duże koszta w stosunku do korzyści.

Dziś większość z nas dostarcza takie dane dobrowolnie - o aktywności w sieci, o kliknięciach, gustach, cechach fizycznych, lokalizacji, dane w postaci obrazu, głosu, miejsca, zachowania. Jest tego niesamowity ogrom.

Na dodatek zaczął zanikać gdzieś czynnik hamowania rozwoju poprzez zdroworozsądkowe podejście na zasadzie społecznej analizy korzyści. Rozwój, zgodnie z zasadą Moore’a, następuje coraz szybciej i dotarł już do granicy, która uniemożliwia śledzenie go przez społeczeństwa. Na przykład żarówka - po wynalezieniu, w formie informacji obiegła szybko większość cywilizacyjnego świata. Była dużym krokiem w historii technologii, tak samo zresztą jak elektryczność, silnik parowy czy nawet odkrycie pierwiasków chemicznych, a wcześniej chociażby wynalezienie koła. Zdarzenia te następowały stosunkowo rzadko, a poza tym były na poziomie w miarę osiągalnym pojmowaniu ówczesnych ludzi.

Dzisiejsze wynalazki nie są. Stały się coraz szybciej po sobie następującymi innowacjami, które coraz bardziej zamknięte są na rozumienie przez coraz mniejsze grono eksperckie osób. Do społeczeństwa docierają tylko niewielkie części wszystkich nowości i to wyłącznie w formie komunikatów przetrawionych już przez dziennikarzy i działy PR.

Możemy ocenić korzyść z Big Data, gdy ktoś wytłumaczy nam, że to pomoże w rozwiązaniu takich a takich problemów, możemy ocenić korzyść z analizowania zachowań w sieci, gdy ci, którzy analizują powiedzą nam, że to po to, byśmy dostawali ciekawsze reklamy i treści. Jednak w natłoku komunikatów tak naprawdę nie jesteśmy w stanie zgłębić tematu, sprawdzić, o co tak naprawdę chodzi, jak to wszystko się odbywa i czy faktycznie korzyść przewyższa wady.

Nie potrafimy, nie chcemy, nie mamy czasu, zobojętnieliśmy. To nie są wynalazki i odkrycia na miarę rozpalającej wyobraźnię żarówki czy przynoszącej ulgi penicyliny, to niemal “rocket science”, niech ktoś inny się tym zajmuje.

Szybkość rozwoju zaczęła zjadać rozsądek.Możliwe, że za 20 lat obudzimy się z ręką w nocniku oddając to, o co niegdyś walczyły jak lwy poprzednie pokolenia - prawo do wolności, prawo do prywatności i autonomii.

REKLAMA

Patrzę na tatuaż Reginy Dugan, słucham o pomyśle tabletki, która sprawi, że całe ciało stanie się hasłem, czytam o tym, jak wiele można dowiedzieć się z Big Data, na stronach obserwuję dziesiątki skryptów-szpiegów, przypominam sobie cyrk o ACTA i zastanawiam się, czy za mojego życia doczekam się momentu, w którym nikomu nie będzie chciało się już wyjść na ulicę by protestować, czy nasze pierwsze tak wielkie w historii zobojętnienie na zmiany i postęp nie sprawi, że będziemy pluć sobie w brodę.

Bo zanim na dobrą sprawę przeanalizujemy wchodzące w życie postępowe nowości pod kątem realnych korzyści, to zastępują je już nowe, lepsze, szybsze, bardziej dopracowane. Błędne koło.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA