REKLAMA

Nie mógłbym pracować na Ubuntu - brak oprogramowania i problemy...

W tekście na temat Chromebooków zbyt odważnie stwierdziłem, że Ubuntu nie nadaje się do pracy, co spotkało się krytyką komentujących, zresztą zasłużenie. Samo stwierdzenie było w mojej ocenie słuszne, tylko źle, zbyt ogólnie wyrażone. Osoby często oglądające wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego powinny wiedzieć, o co mi chodzi. Nie zaznaczyłem bowiem, że chodzi w nim o moją pracę dziennikarza, blogera oraz przyszłego inżyniera budownictwa. Postanowiłem spróbować zmienić swój punkt widzenia i udowodnić sobie, że na Ubuntu będę w stanie pracować. Wywaliłem ze swojego Ultrabooka Windowsa (całkowicie, żeby nie kusił), zainstalowałem najnowsze Ubuntu i zacząłem szukać odpowiedniego oprogramowania.

18.02.2013 12.27
Nie mógłbym pracować na Ubuntu – brak oprogramowania i problemy…
REKLAMA

Kilka lat temu miałem czas fascynacji systemami linuksowymi i Ubuntu było moją ulubioną, bo idiotoodporną, dystrybucją. Okres ten trwał jednak mniej więcej tyle, ile wokalna kariera Kai Paschalskiej, czyli niby krótko, ale i tak o kilka miesięcy za długo. Ubuntu zatem znałem dosyć dobrze, był to jednak znajomy, po zobaczeniu którego tępym wzrokiem gapiłem się w trzymaną w ręce gazetę i udawałem, że go nie widzę. Ewentualnie przechodziłem na drugą stronę ulicy. No co tu dużo mówić, nie poczuliśmy do siebie mięty.

REKLAMA

Założenie poszukiwania było proste - miałem znaleźć alternatywy dla programów takich jak pakiet Microsoft Office oraz AutoCad. Jako, że nie samą pracą człowiek żyje, poszukiwałem też dostępnego pod Linuksem serwisu streamingowego oraz ciekawych gier. Jest to absolutne minimum niezbędne mi do pracy i zabawy, bez którego się nie obejdę. Tak, Czytelniku, zdaję sobie sprawę, że Ty możesz potrzebować innych programów. Tak, Ewa, wiem, że Tobie Ubuntu wystarcza do pracy. Założenie było takie, że programy muszą pozwolić na bezproblemową migrację z dotychczasowych wersji. W końcu dla niemal każdego użytkownika komputera przygoda z nimi zaczyna się od Windowsa, nie od Ubuntu, a przejście z jednego systemu na drugi musi być jak najmniej bolesne. Wiecie, rozumiecie.

Na pierwszy rzut poszło oprogramowanie podstawowe, czyli pakiet biurowy, którego najczęściej wykorzystywanym przeze mnie elementem jest edytor tekstu. Oczywiście inne jego części też są ważne, ale po prostu o wiele rzadziej z nich korzystam. To dla mnie kotlet w tym biurowym obiedzie. Reszta to ziemniaki. Mama nigdy nie mówiła mi „ziemniaki zjedz, mięso zostaw”, w drugą stronę działało to o wiele częściej. O ile nie miałem problemu z napisaniem w zintegrowanym z Ubuntu Libre Office artykułu do gazety czy notki na Spider's Web, to problem pojawił się, gdy spróbowałem otworzyć duży dokument z licznymi obliczeniami. Wzory to ewidentnie nie jest to, co Libre Office lubi najbardziej.

Po otworzeniu dokumentu wszystkie wzory zostały przedstawione jako obrazki, w dodatku nie mogłem ich edytować. Do otwierania tego typu dokumentów nie nadawał się też Google Docs. Co innego Office Web Apps, który wszystko pięknie otworzył, pozwolił wyedytować wszystkie równania i zapisać plik na Skydrive. Jeśli ideologia nie zabrania Wam korzystania z oprogramowania Microsoftu i Linuksa jednocześnie, możecie ich używać. Oczywiście tylko wtedy, gdy macie dostęp do Internetu. W moim przypadku oznacza to „w domu i nigdzie indziej”. Jeśli ktoś zdecyduje się na korzystanie z internetowych aplikacji, będzie musiał się zaopatrzyć w mobilny dostęp do Internetu, najlepiej nielimitowany, taki jak Aero2 (chyba że często bywa nie w centrum stolicy, a kilka kilometrów od Białegostoku). Poziom rozwoju infrastruktury niektórych sieci jest tu na tyle kiepski, że podobną jakość rozmowy jak na komórce uzyskamy używając iPoda Touch.

Drugi element mojego zestawu do pracy to AutoCad. Okazało się, że wartościowych klientów CADowskich dla Linuksa jest całkiem sporo jak na system operacyjny, z którego w skali świata korzysta 43 użytkowników, w tym ja, Ewa Lalik i jej pies [gwoli ścisłości 2 psy - Ewa]. Niestety niezależnie jakiego programowania używałem, pliki tworzone w AutoCadzie uruchamiały się z błędami (dotyczyło to zwłaszcza czcionek). Dosyć dużym problemem były też różnice w interfejsie i komendach. Nie pozwoliłyby mi one na bezproblemowe przejście z Windowsowego AutoCada na opensource'ową alternatywę, nawet jakbym bardzo tego chciał.

Równie ważne są dla mnie gry, przy których spędzam mnóstwo czasu. Chyba lepszą rozrywką jest dla mnie przytulanie i mówienie komplementów mojej drugiej połówce (tak, będzie to czytać). Właśnie dlatego niezwykle ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że na Ubuntu w końcu zadebiutował Steam. Myślałem, że w końcu będę miał w co zagrać na pingwinku. Niestety katalog produkcji obejmuje zaledwie kilkadziesiąt tytułów, wśród których znajdzie się tylko kilka naprawdę wartych kupna (Half-Life, Amnesia: The Dark Descent, Penumbra,  Serious Sam 3). Zamienić Windowsa i tamtejszego Steama (nie mówiąc o innych platformach) na Linuksa to wybór podobny do wymiany butelki Johny'ego Walkera Blue Label na pół szklanki borygo. Można, ale po co? Są różne gusta i guściki, ale bez przesady.

Jedynym elementem mojego zestawu, z którym nie miałem problemu, jest usługa streamująca muzykę. Zarówno Spotify, jak też Deezer mają aplikacje przeglądarkowe, dzięki czemu mogą zadziałać na każdym komputerze, niezależnie od wykorzystanego systemu operacyjnego. Tak samo inne programy, których używam, ale o których nie wspomniałem do tej pory w tym tekście, czyli przeglądarka internetowa, przeglądarka plików PDF oraz odtwarzacz filmów. To wszystko można znaleźć na Ubuntu i komfortowo korzystać z tego oprogramowania bez zmieniania swoich nawyków.

Co z tego wynika? Niejako na siłę znalazłem alternatywę Worda oraz działający serwis streamingowy. O wiele gorzej jest w przypadku AutoCada, a Steam na Ubuntu dopiero wystartował i trzeba mu dać czas na rozwinięcie się. Ogólnie Ubuntu ma bardzo dobre perspektywy. Z powodzeniem może go używać przeciętny zjadacz bitów, który do szczęścia potrzebuje przede wszystkim przeglądarki internetowej, odtwarzaczy multimedialnych i pakietu biurowego o podstawowej funkcjonalności. Z kolei osoba zajmująca się trudniejszymi rzeczami niż pisanie tekstów, po prostu będzie musiała wybrać między Windowsem a Mac OS X.

Jednak Ubuntu może widzieć światełko w tunelu i nie jest to nadjeżdżający pociąg. Szansą tego systemu są przede wszystkim aplikacje webowe, takie jak Microsoft Office Web Apps czy Deezer. Gdybym znalazł taką wersję AutoCada, chętnie bym z niej korzystał. Tak, znam AutoCAD WS, jednak nie nadaje się on do tworzenia projektu od postaw, a co najwyżej do wykonania podstawowej edycji. Różnica jest mniej więcej taka jak pomiędzy deskorolką a samochodem*: to i to ma kółka, ale deskorolką nie pojedziesz z rodziną na wakacje za granicę, przynajmniej jeśli nie masz w sobie mnóstwo samozaparcia.

Ubuntu ma jednak inne wady poza brakami w oprogramowaniu. Chodzi mi o niekompatybilność z niektórymi modelami komputerów. Sam zainstalowałem Linuksa na komputerze wyposażonym w dwie karty graficzne – Intela oraz Nvidii. W zestawie z Ubuntu działają one dosyć autonomicznie. Bateria się drenuje w chwilę, laptop się rozgrzewa do czerwoności, a wentylator wyje tak, że sąsiedzi z dołu nie walą już miotłą w sufit, tylko wyszli na dwór i zaczęli rzucać w moje okna kamieniami. Liczą na to, że jak nie trafią mnie, to chociaż ten komputer. By uporać się z problemem, musiałem szukać porad w internecie, wpisywać różne komendy do konsoli i restartować maszynę.

REKLAMA

Czy byłby w stanie to zrobić przeciętny użytkownik komputera? Nie, bo ma on o technice takie pojęcie jak jaskiniowiec o lataniu F-16. I takie jest jego prawo. Wiem, że na większości konfiguracji Ubuntu działa jak szalone, ale trzeba zrobić coś, by działało dobrze na wszystkich komputerach. Albo chociaż żeby przed instalacją informowało, że jego instalacja na tym sprzęcie może być raczej kiepskim pomysłem. I uwierzcie mi, zwykłego użytkownika nie będzie obchodzić to, że to wina Nvidii, firmy o której istnieniu prawdopodobnie nie słyszał. Dla niego wszystko ma po prostu działać. A z jakiegoś powodu nie zawsze tak się dzieje.

*Warto pamiętać, że Matiz i Fiat Panda to nie samochody, to raczej deskorolki z dachem.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA