REKLAMA

Szanuję Zbigniewa Hołdysa

06.07.2012 18.09
holdys
REKLAMA
REKLAMA

Nie jest to może szczególnie istotna wiadomość, która odmieni losy technologii, polskiego internetu czy wreszcie Spider’s Web. Mimo wszystko jednak Zbigniew Hołdys mi zaimponował, a piszę o tym, ponieważ bardzo powoli wychodzi z wielkiego dołka czarnego PR-u, który na początku roku zgotowali mu internauci. Mam nadzieję, że tym tekstem trochę ten proces przyspieszę.

Zbigniew Hołdys przez dłuuugie lata był, jeśli nie pierwszym, to jednym z pierwszych „wielkich polskiego internetu”. Jak jeden mąż wszystkim imponowało, że rozpoznawalny muzyk na przełomie XX i XXI wieku zgłębia meandry sieci, płytę nie bez powodu nazywa Holdys.com, jego syn tworzy największą witrynę o Harrym Potterze w kraju, a z czasem artysta zaczyna się udzielać na blipie, twitterze i kilku innych społecznościowych cudach. Co więcej, bez patosu, bez poczucia wyższości – tak normalnie. Dla wielu była to sytuacja precedensowa, niektórzy wieścili, że wkrótce tak będziemy się komunikowali z każdą gwiazdą, pokolenie czterdziestolatków+ swoją przygodę z siecią zaczynało czasem od lektury Hołdysa. Dla samego muzyka może przypadkiem, może nie niewątpliwie miało to liczne korzyści, dzięki mocnym opiniom prezentowanym w sieci stał się ulubieńcem i ekspertem mediów w tematach wszelakich.

Trzeba jednak przyznać, że często, dość konsekwentnie, w obszarze zagadnienia praw autorskich – między innymi podczas luźnego spotkania z Premierem Donaldem Tuskiem, które z wypiekami na twarzy w „Drugim śniadaniu Mistrzów” niemal cała Polska śledziła z wypiekami. Hołdys był też jednym z bardzo nielicznych orędowników ustawy ACTA, przeciwko której na ulice wyszły tysiące ludzi w całym kraju i Europie.

Przeciwko której lub też raczej przeciwko „wyobrażeniu”, które w skróconej wersji podawano na kwejku i facebooku. Nie mam wątpliwości co do tego, że ACTA była ustawą złą, ale ze względu na liczne naruszenia prywatności, a nie – najkrócej mówiąc – „zakazu torrentów”, a przeciwko czemu – zdawać się mogło – najczęściej protestowali internauci. Jako, że ustawa (całe szczęście) w obecnym kształcie (bo wiadomo, że to nie koniec) upadła, nie chcę się już wdawać w głębszą dyskusję na temat praw autorskich. Zwłaszcza, że jest to grunt niebezpieczny, o czym przekonał się Zbigniew Hołdys właśnie, wznosząc się na szczyt bezczelności, jako autor pragnąc nawet nie tyle decydować, co – póki co – wypowiedzieć się na temat statusu prawnego dalszych losów swojego dzieła.

Od miłości do nienawiści jest często krótko, ale dystans ten w internecie skraca się w sposób wręcz nieprzyzwoity. „Człowiek wśród celebrytów”, „legenda polskiego rocka”, „ziomek z Twittera” szybko wylądował na samym dnie drabiny społecznej, niżej chyba nawet od samego Rządu. Gardzili nim znani blogerzy, gardziły nim tłumy anonimowych internautów, przedsiębiorczy facebookowicze zbierali profity z obrażających Hołdysa stron, a mniej przedsiębiorczy wchodzili na jego profil, obrzucali błotem i pełni oburzenia lamentowali na cenzorskie zapędy administratora.

Nigdy nie kryłem się z teorią, że większość internetu stanowią idioci. Nie są to zresztą moje indywidualne spostrzeżenia, samozachowawczo zasłonię się tu trochę wybitnym Stanisławem Lemem. Nie jest to specyfika tego medium, tylko całego społeczeństwa, a pewnie i ludzkości. Jednak za sprawą właśnie internetu głupota jest bardziej zauważalna, ogólnodostępna, co gorsza – są momenty, kiedy potrafi się organizować.

Patrzyłem na to ze zdziwieniem, a mój szacunek do Hołdysa rósł. Nie zrozumcie mnie źle – nie znam Pana Hołdysa, jego muzyka to niemal zupełnie nie moja epoka (kojarzę tylko utwór „Stalker”), nie śledzę przesadnie aktywnie jego poczynań w mediach społecznościowych czy na estradzie. Ale podobało mi się to, że w gronie kompletnie nieuświadomionych prawnie muzyków wiedział o kulisach swojej pracy „nieco więcej”, że miał jaja żeby walczyć o swoje prawa, po wybuchu afery z ACTA nadal miał odwagę bronić swoich poglądów – jakkolwiek niepopularnych, ale wciąż przecież miał do nich prawo. Nie załamał się wreszcie w obliczu gigantycznej krucjaty atakującej go w sieci, choć wielu w tym czasie „zmieniało zdanie” lub tłumaczyło na opak sens swoich wcześniejszych słów.

W internecie jest dużo „syfu”. „Syf” jest swawolny i boi się kontroli, bo dla niektórych mogłoby to oznaczać wyrok śmierci. Ten sam „syf” jako jedna z grup walczących z ACTA w ramach wolności, zabronił artyście przedstawienia swoich opinii, a następnie wypowiedział mu wojnę. Wojnę, którą Hołdys przetrwał, przeżył, a teraz powoli odbudowuje straty.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA