REKLAMA

Perły z lamusa: Destruction Derby, czyli cudowny dźwięk miażdżonej blachy

26.05.2012 08.25
Perły z lamusa: Destruction Derby, czyli cudowny dźwięk miażdżonej blachy
REKLAMA
REKLAMA

Czytam zapowiedzi nowej gry z serii Dirt z niepokojem. Sami twórcy przyznają, że to spin-off, czyli coś, co nie spełnia większości założeń kultowej już rajdowej serii. Ale im bardziej czytam jej opis, tym bardziej wydaje mi się, że czeka mnie dobra zabawa. Tak jak w wyjątkowo ciepło wspominanym przeze mnie Destruction Derby!

Gry wyścigowe różnią się od siebie w bardzo wielu elementach, ale celem zazwyczaj jest jedno: jedź jak najszybciej. Czy to Need for Speed, czy też Colin McRae, czy Forza Motorsport, czy nawet ciepło wspominany przez Ewę kultowy Carmageddon, zawsze okazuje się, że by wygrać, należy po prostu pokonać zakręty lepiej od przeciwników, a na prostej dać „po garach” ile tylko się da. Cała reszta, to tylko urozmaicenia. Półtorej dekady temu pojawiła się jednak gra, która wniosła niesamowity powiew świeżości do gatunku. Chodzi mi o Destruction Derby.

Gra została opracowana przez studio Reflections i wydana w 1995 roku przez wydawnictwo Psygnosis. Już te nazwy budzą pewną nostalgię. Ani powyższe studio, ani też wydawnictwo, już od dłuższego czasu nie istnieją (Reflections, z nową kadrą, opracowało serię Driver). Dla mnie, logo Psygnosis jest kultowe. Młodsi Czytelnicy zapewne nie mają pojęcia o czym mówię.

Wracając jednak do gry. Otóż w niej nie należało być pierwszym. Nie należało wykręcać najlepszego czasu. Był, co prawda, tryb wyścigów, ale potraktowany po macoszemu. Twoim zadaniem było… przetrwać. Przy czym nie chodziło tu o mordowanie przeciwników, krew, pożogę i zniszczenie. Miałeś do dyspozycji zwykły samochód, taki jak przeciwnicy. I to on był twoją „bronią”. Ostatnie sprawne do jazdy auto wygrywa.

Destruction Derby pojawiło się w wersji na PlayStation, Segę Saturn i MS-DOS. I było cholernie miodne. Głównie dzięki realistycznemu systemowi zniszczeń a także samego pomysłu na zabawę, który czerpał garściami z uwielbianych przez Amerykanów demolition derby. Dzieło Reflections jako jedna z pierwszych gier w historii PlayStation osiągnęło status platynowy. Sprzedało się wybornie.

Sukces wymaga drugiej części, dlatego już w rok później pojawiło się Destruction Derby 2. Było jeszcze lepsze. Pierwsza część miała jedną wadę: samochody, mimo fajnej fizyki i systemu zniszczeń, były „przyklejone” do ziemi. Nie można było dachować, postawić przeciwnika na boku karoserii, i tak dalej. W drugiej części, która ukazała się już tylko na MS-DOS i PlayStation, wyeliminowano tę niedogodność, znacznie poprawiono oprawę graficzną i… pozostawiono te same, proste zasady.

Kolejnych części, niestety, nie widziałem. Pojawiły się wyłącznie na konsole Nintendo 64 i PlayStation oraz PlayStation 2, których nie posiadałem. Podobno były niezłe. Nie wiem, nie widziałem.

Wydawnictwo Psygnosis, niestety, upadło, a Reflections zajęło się, po restrukturyzacji, Driverem. O kolejnych odsłonach gry nie było co marzyć. Inni próbowali powtórzyć sukces oryginału. Pojawił się Demolition Racer od Midway i FlatOut od Bugbear, ale były, najzwyczajniej w świecie, słabe lub przekombinowane.

Cieszę się zatem, że powstał najnowszy Dirt, w którym znajdziemy tryb radosnej rozwałki. Codemasters to genialne studio, które udowodniło swoje mistrzostwo rajdami Colin McRae i właśnie Dirt. Fani rajdów, nie martwcie się, będzie na pewno Dirt 4. A na Dirt Showdown czekam niecierpliwie. Być może to właśnie on będzie choć w części tak dobry, jak cudowne Destruction Derby.

Maciek Gajewski jest dziennikarzem, współprowadzi dział aktualności na Chip.pl, gdzie również prowadzi swojego autorskiego bloga.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA