REKLAMA

Na co mi 7-milimetrowy smartfon, skoro mogę go używać tylko kilka godzin

07.02.2012 15.09
Na co mi 7-milimetrowy smartfon, skoro mogę go używać tylko kilka godzin
REKLAMA
REKLAMA

Czytam na kolejnym serwisie plotkę o tym, że Samsung Galaxy SIII miałby mieć 7 milimetrów grubości. Po Motoroli RAZR, po coraz bardziej cienkich, większych, mocniejszych smartfonach, Samsung znów chce wyróżnić się smukłością. Zresztą nie tylko Samsung – większość producentów nowoczesnych smartfonów chwali się, że ich telefon jest najcieńszy. Niektórzy są w stanie nawet stoczyć o to bój przed sądem. To jest przykre. Dlaczego? Bo nie tylko ja pewnie wolałabym, żeby producenci wojowali nie na milimetry, a na dni. Na dni, przez które ich superhipermegawypasiony smartfon potrafi działać bez ładowania. Na co mi cieniutki niczym szesnastokartkowy zeszyt pierwszoklasisty smartfon, skoro cały czas muszę szukać sposobu na doładowywanie go?

Dziwnym sposobem smartfon stał się dobry, jeśli potrafi wytrzymać na jednym ładowaniu od rana do wieczora, czyli typowy dzień roboczy i to przy dosyć zachowawczym korzystaniu. To o tyle dziwne, że odbywa się mniej więcej tak: kupuję supersmartfona za 2000 złotych. Posiada on szybki modem internetowy, zaawansowaną przeglądarkę internetową, obsługę mnóstwa świetnych aplikacji, gier, muzyki, filmów, dobry aparat z kamerą HD i diodami doświetlającymi, ładnymi i rozbudowanymi grami, czasem nawet z NFC… A gdy wychodzę z domu rano nie mogę korzystać z tych dobrodziejstw na przykład w pociągu czy autobusie, jeśli chcę, by bez ładowania wytrzymał do wieczora. Nie mogę pograć sobie przez godzinę, bo wtedy naładowanie baterii spadnie tak, jak w kilka godzin “zwykłego” korzystania. Nie mogę poprzeglądać internetu na pełnym podświetleniu mojego SuperAMOLEDa czy Retiny, bo to ciągnie energię jak szalone. A słuchanie przy tym muzyki i pełna synchronizacja…

I wychodzi na to, że ze wszystkich cudownych funkcji mojego drogiego smartfona mogę korzystać tylko wtedy, gdy jestem w zasięgu źródła energii. Zaiste – bardzo to wygodne. No, ale jest cienki i smukły. Zazwyczaj noszę więc ze sobą ficzerfona za 130 zł, którego najbardziej zaawansowaną funkcją jest latarka i możliwość mówienia na głos godziny. I ten ficzerfon nieraz ratuje mi tyłek, gdy trzeba skorzystać z funkcji “fona” – zadzwonić. Ten ficzerfon bez problemu wytrzymuje spokojnie co najmniej kilka dni używania. Nawet ma proste gry, które grafiką nie porażają, ale pogranie w nie nie oznacza zabójstwa baterii.

A smartfony? Nie wiem, czy korzystam z nich inaczej, niż większość piszących, że potrafi wyciągnąć z nich nawet 2 dni na jednym ładowaniu. Ja z żadnego, który przewinął się przez moje dłonie nie potrafię. Może to kwestia życia na styku sieci 2G i 3G, słabego zasięgu, chęci używania smartfonowych funkcji (bo przecież po to jest smartfonem), nieumiejętnego korzystania czy czegoś innego? Nieważne, czy to Android, Symbian, Bada czy Windows Phone 7, Samsung, Nokia, HTC, czy coś innego – gdy korzystam, to padają jak muchy.

Jasne, można próbować radzić sobie na własną rękę – kupić przenośną ładowarkę, drugą baterię na zapas… Ale noszenie ze sobą dodatkowych urządzeń tylko po to, żeby móc korzystać z urządzenia za spore pieniądze jest jakimś żartem. Poza tym moda “na Apple”, czyli niewyjmowalną baterię, u niektórych producentów stała się popularna (Nokia Lumia na przykład, która potrafi wciąż rozładować się w nocy sama). Najlepszym pod względem baterii smartfonem, jaki miałam okazję poużywać, był Samsung Galaxy S Plus, ale nawet mimo to nie potrafił wytrzymać całego dnia intensywnego smartfonowego użytkowania.

W nosie mam te 7 milimetrów. Jeśli będzie tak, jak teraz, to dziękuję, nie skorzystam.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA