REKLAMA

Mateusz Kowalski: Historia plagiatu, czyli co ma Dante wspólnego z... Samsungiem

08.06.2011 09.07
Mateusz Kowalski: Historia plagiatu, czyli co ma Dante wspólnego z… Samsungiem
REKLAMA
REKLAMA

O oskarżeniach Apple’a wysuwanych w stronę Samsunga jakoby ten drugi kopiował (w sposób mniej lub bardziej udany) produkty tego pierwszego są znane mniej więcej od premiery pierwszej serii telefonów spod znaku Wave. Zresztą – bądźmy szczerzy – zarzuty o plagiat to wcale nie nowość, a w rzeczonej formie inspiracji podobno przoduje Microsoft.

Sam osobiście nie miałem jakichś większych problemów bycia właścicielem budżetowej wersji Wave’a (723), dopóki nie postanowiłem przeprowadzić drobnego liftingu. Wiadomo – skoro Samsung podobno kopiuje rozwiązania Apple’a, to zmiana interfejsu na ten rodem z iPhone’a nie powinna odbić się godzinami poznawania telefonu na nowo. Faktycznie – różnica ograniczyła się do zmiany wyglądu ikon systemowych. I wtedy odezwał się w mojej głowie dzwonek z pytaniem o granice.

Ciekawe w tym wszystkim jest co innego – plagiat jest pojęciem prawnie i kulturowo stosunkowo niedawnym. Na tyle młodym, że wciąż wywołuje pewne problemy natury prawnej i moralnej – gdzie się zaciera granica między inspiracją, twórczym (lub odtwórczym) wykorzystaniem dorobku innych, a gdzie zaczyna się łacińskie plagium, czyli m.in. porwanie (a także, nomen-omen, rana).

Angielskie słowniki etymologiczne uznają za czas wprowadzenia pojęcia plagiatu początek XVII w. Znamienne jest to, iż mówimy o początkach epoki nowożytnej, jednak dalsze opracowania informują, że boom na plagiat rozpętał się w okresie romantyzmu, kiedy to paru twórców wpadło na pomysł propagowania idei boskiego natchnienia – w lekkiej reinterpretacji. Boskie natchnienie nie było niczym nowym – jeśli ktoś ma wątpliwości, odsyłam do niektórych inwokacji z dzieł klasycznych (a najbardziej sztandarowym jest początek Iliady Homera – μῆνιν ἄειδε θεὰ Πηληϊάδεω Ἀχιλῆος – opiewaj, bogini, Achillesa, syna Peleusa (gniew). Bogini. Teraz nikt nie mówi o bogini, czy o romantycznym Absolucie, ale wskazuje na godziny badań, dzięki którym szacunek należy się firmie (nawet nie designerowi, tylko firmie) jak przysłowiowa psu buda.

W starożytności, średniowieczu i renesansie pojęcie plagiatu było dość znikome. Zamiast tego istniało coś takiego, jak wspólnota dorobku – jej owocem były dzieła uznawane za wiekopomne, przełomowe, którym badacze wyrzucają kontaminacyjność i brak oryginalności. Oryginalne w nich może być co najwyżej wykorzystanie pewnych elementów. W ten sposób ludzkość doczekała się dzieł pokroju Eneidy (nazwijmy ją sequelem Iliady i Odysei), kilkunastu wersji mitu o Edypie, poezji renesansowych, w których prym wiódł Dante, Dekameronu (będącego rozwinięciem idei podróży u Chaucera), czy też mniej znanego dzieła pewnego francuskiego kaznodziei – Jacquesa de Vitry – który pisząc swoją Historia orientalis skopiował całkiem pokaźne grono innych dzieł – Pliniusza Starszego, Izydora z Sewilli, św. Augustyna, Teofrasta, Hildegardy z Bingen, itd. Historia orientalis, nawiasem mówiąc, została kilka lat później skopiowana przez niejakiego Bartłomieja Anglika i „sprzedana” jako De proprietatibus rerum (O właściwościach rzeczy). Uważny badacz kultury mógłby się jeszcze przyjrzeć badaniom nad Burzą Szekspira, niebezpiecznie przypominającą rozwinięty i zmodyfikowany do granic możliwości wątek wakacji Odysa u niejakiej Kirke…

W skrócie – plagiat plagiatem, ale ludzkości nie przeszkadzało to. Dorobek był dobrem wspólnym i, w zasadzie, chwalebnym (dla autora wykorzystywanego dzieła) było popełnienie plagiatu. Wiele to mówiło na temat poziomu dzieła, jego walorów artystycznych, językowych i treściowych.

Dwa tysiące lat później jesteśmy świadkami przeróżnego ciągania się po sądach i wzajemnych oskarżeń. Wszystko w imię zysku – bo przecież skoro ktoś skopiował nasz pomysł, to będzie na tym czerpał niemałe pieniądze i diabli wezmą nasz wspaniały plan objęcia władzy nad danym sektorem. Tylko że jeśli ktoś sobie przypomni historię interfejsu Windowsa (3.11 do 7), Mac OS i graficznych dystrybucji Linuksa, to może zacząć się zastanawiać, czy Apple nie porywa się przypadkiem z motyką na słońce. Pomijając kwestie wyglądu dwóch pierwszych systemów, interesujący jest przypadek tego trzeciego. Podobno miał on zachęcić laików do odejścia od poczciwego produktu Microsoftu. Linux wciąż jednak ma pozycję raczej marginalną wśród użytkowników domowych (wiadomo, statystycznie jest to liczba nieduża, ale zasadniczo da się ją wyróżnić), nikt z CEO Microsoftu nie ciskał gromów, że kopiowane w opensource’owym oprogramowniu rozwiązania należą do czegoś, za co człowiek powinien płacić…

…a skończyło się i tak, że mamy nową dystrybucję Linuxa po liftingu (Ubuntu 11.04), a Microsoft w ogóle odchodzi od flagowych okien i wymienia je na kafelki (Windows Phone 7, Windows 8 ). Grono, Facebook i NK na początku wyglądały w miarę podobnie, a w rezultacie każde poszło swoją drogą. I tak przykładów można by mnożyć. Tylko po co? Apple czasami zachowuje się, jakby nie miał świadomości tego, że i tak ma grono wyznawców, Samsung kopiując interfejs złożył mu hołd (bo nie potrafił sam wymyśleć czegoś lepszego), a rozsądny nabywca rozważając za i przeciw zerknie również na to, kto od kogo kopiuje. Nieświadomemu kupującemu i tak będzie bowiem wszystko jedno, z aparatu czyjej firmy będzie dzwonił. Ot, prawa rynku, w dodatku w obszarze niejednoznacznym prawnie i mętnym co do interpretacji.

Mateusz Kowalski: Z wykształcenia filolog klasyczny, z zamiłowania artysta, domorosły psycholog i PR-owiec. Szczęśliwy posiadacz minimum wiedzy informatycznej niezbędnej do przetrwania we współczesnym świecie. Nieustannie testuje wytrzymałość swojego laptopa i telefonu.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA