REKLAMA

Najlepsze płyty 2009 roku

27.12.2009 22.10
Najlepsze płyty 2009 roku
REKLAMA
REKLAMA

Rankingi płyt roku prowadzę od 1995 roku. To zamierzchłe czasy, kiedy nie było Internetu z całym swoim inwentarzem: blogami, serwisami, portalami, wymienialniami itp. Słuchałem wtedy namiętnie Piotra Kosińskiego i jego audycji „Noc Muzycznych Pejzaży„, która ukształtowała mój gust muzyczny. Swoje rankingi zapisywałem w pamiętnikach (pisałem rozliczne) oraz na komputerze w Wordzie. Drukowałem je i przyklejałem nad biurkiem. Wisiały tam przez cały rok.

Mimo, iż wydaje mi się, że przez te 14 lat mój gust muzyczny nie zmienił się drastycznie, to obserwując moje archiwalne wyniki rankingów płyt, dochodzę do wniosku, że stałem się mniej ortodoksyjny. Wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych, byłem zatwardziałym fanem rocka progresywnego. Dziś, mimo iż ten umowny gatunek ciągle jest mi najbliższy sercu, to moje ucho jest bardziej otwarte na każdą dobrą muzykę, która wychodzi spod palców dobrych muzyków. Jednego tylko ciągle nie lubię – piosenek, które różnią się od siebie tylko tym, że wykonawca jest bardziej lub mniej roznegliżowany, wykonując w teledysku bardziej lub mniej ordynarne ruchy frykcyjne?

Oto piątka najlepszych w mojej ocenie płyt 2009 roku:

5 miejsce – The Wishing Tree – „Ostara”

Poprzedni (i pierwszy) album gitarzysty grupy Marillion, Steve’a Rothery’ego, oraz brytyjskiej wokalistki Hannah Stobart ukazał się w? 1996 r. Pamiętam, że kiedy w 1995 r. ukazywał się singiel „Evergreen” zapowiadający płytę „Carnival of Souls”, to wydawało się, że będzie to arcydzieło. Tak nie było, bo całość albumu nieco odbiegała od rozmachu singla, ale całość była na tyle frapująca, że z chęcią czekało się na kolejne dzieło duetu. I? kiedy już zapomniałem o istnieniu pobocznego projektu Rothery’ego – gitarzysty, który lata świetności ma już chyba nieco za sobą (nawet w Marillion Rothery już tylko przygrywa do dwóch klawiszowców: Kelly’ego i Hogartha) – bez wcześniejszych zapowiedzi, 23 marca 2009 r. udostępnił on on-line nowy materiał „The Wishing Tree” zatytułowany „Ostara”.

Och, jaka piękna to płyta – oszczędna, skromna, wręcz ascetyczna, a głos Stobart brzmi jeszcze bardziej anielsko niż w 1996 r. I choć z natury nie lubię tego typu „kościelnych” żeńskich głosów, to w tym przypadku urzeka mnie w nim delikatność i niesamowity bagaż emocji. Rzadko zwracam w muzyce uwagę na teksty (są dla mnie najmniej ważnym wyznacznikiem poziomu dzieła muzycznego), to w przypadku albumu „Ostara” wybijają się one na pierwszy plan. To chyba jedyny taki przypadek obok mojego wybitnie ulubionego pop-rockowego zjawiska jakim jest „The Blue Nile” (kiedyś jeszcze o nim napiszę, bo to niesamowicie unikatowy zespół).

Rzadko też chwyta mnie jakiś jeden utwór i nie daje o sobie zapomnieć przez długi czas. Na płycie „Ostara” jest taki kawałek – „Kingfisher” – i najgorsze, że nie potrafię do końca wytłumaczyć dlaczego tak jest?

4 miejsce – Simple Minds – „Graffitti Soul”

Simple Minds już dawno wypadli z głównego mainstreamu muzyki pop-rockowej, bo wszechobecna papka w postaci śpiewających niby-dziewic skutecznie przejęła radiowy eter. Nie oznacza to jednak, że szkocki duet (aktualnie) nie nagrywa świetnych płyt. Nagrywa, a w 2009 r. Jim Kerr oraz Charlie Burchill uraczyli nas dziełem wcale nie odbiegającym poziomem od ostatniego wielkiego komercyjnego sukcesu „Good News from the Next World” z 1994 r. „Graffitti Soul” to płyta bardzo energiczna, pełna skutecznych rock-and-rollowych tricków, w których szkoccy pięćdziesięciolatkowie czują się niezwykle mocni.

Sam jestem zdziwiony jak często słucham tej płyty. Licznik w iTunes przekracza już 80, a to oznacza, że „Graffitti Soul” znam na pamięć. I polecam wszystkim tym, którzy cenią w muzyce to, że muzycy ją wykonujący umieją grać i śpiewać. To – wbrew pozorom – wcale nie oczywiste we współczesnej tzw. muzyce rozrywkowej.

3 miejsce – Porcupine Tree – „The Incident”

Po arcydziele „Fear of a Blank Planet” (moja płyta roku 2007) oczekiwałem od głównej kapeli maga współczesnej kultury, Stevena Wilsona, kontynuacji pozytywnego trendu. I nie zawiodłem się?, choć „The Incident” to nie dzieło na miarę poprzedniego fenomenu. Niemniej jednak cieszę się niezmiernie, że Porcupine Tree wrócili na dobrą drogę studyjnych uniesień, bo to w końcu, obok Radiohead, mój ulubiony zespół powstały w latach dziewięćdziesiątych, a w ostatnich latach palmę pierwszeństwa w obozie Wilsona przejął u mnie no-man (patrz poniżej).

Dogłębna analiza najnowszego dzieła Jeżozwierzy moi czytelnicy znajdą na moim blogu tutaj.

2 miejsce – no-man – Mixtaped

Jedyna w zestawieniu płyta koncertowa i to na dodatek w wersji wideo (z małym dodatkiem w postaci CD z najciekawszymi fragmentami koncertu). Do 2009 r. no-man był jedyną grupą z mojej krótkiej listy wybitnie ulubionych aktów, których nigdy nie słyszałem w wersji koncertowej. To nie zaniedbanie z mojej strony, lecz fakt, że w 2008 r. no-man koncertował po raz pierwszy od ponad 10 lat. „Mixtaped” to objawienie na miarę „Secret World Live” Petera Gabriela, które wbiło mnie w fotel tak mocno, że do dziś trudno mi się z niego wygrzebać, nie chwaląc imienia króla Petera I. Na studyjnych płytach no-man brzmi zupełnie inaczej, bardzo elektronicznie – komputerowo rzec by można – chociaż nie brak na nich wirtuozyjnych uniesień żywych instrumentów najwybitniejszych brytyjskich muzyków ze sceny około art-rockowej.

Momentami koncert wzrusza tak mocno, że przed jego oglądaniem każda muzycznie czuła żywa istota powinna zaopatrzyć się w zestaw chusteczek zwanych higienicznymi.

Mało krytyczna recenzja no-man „Mixtaped” do przeczytania na moim blogu tutaj, a ja jeszcze raz wykorzystam okazję i polecę no-man wszystkim moim czytelnikom, bo to zdecydowanie najmniej znana kapela w całym zestawieniu, lecz zdecydowanie najbardziej eteryczna. W długie grudniowe wieczory jak znalazł? Obiecuję.

1 miejsce – Dave Matthews Band „Big Whiskey & the GrooGrux King”

Nad zwycięzcą mojego rankingu w 2009 r. nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Po latach studyjnej posuchy, DMB powrócili z fenomenalną płytą, która nie odbiega nawet na pół metra od poziomu trzech pierwszych płyt amerykańskich gladiatorów jazz-rocka. Długo kazali czekać na godnego następcę „Before These Crowded Streets”, oj długo. Niestety potrzebny był do tego straszny wstrząs w postaci śmierci członka grupy, saksofonisty LeRoya Moore’a.

Słucham „Big Whiskey” praktycznie każdego dnia. Przy utworach „Funny the Way It Is”, „Shake Me Like A Monkey”, czy „Lying in the Hands of God” licznik w iTunes już dawno przekroczył 200, a najrzadziej odsłuchiwany kawałek z tej płyty „Baby Blue” pokazuje ponad 100. To oznacza, że całą płytę przesłuchałem już ponad 100 razy. I z pewnością na tym się nie skończy, zważywszy na to, ze w moje ręce wpadnie wkrótce „Live in Europe”, który właśnie wylądował na półkach sklepowych.

Recenzję „Big Whiskey & the GrooGrux King” popełniłem tutaj.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA