REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Marilyn Manson żyje i ma się dobrze, przynajmniej muzycznie. "Heaven Upside Down" – recenzja Spider’s Web

Czołowy muzyczny profanator i skandalista powraca z albumem, którym z pewnością zadowoli swoich licznych fanów.

06.10.2017
20:10
marilyn manson heaven upside down
REKLAMA
REKLAMA

"Heaven Upside Down" równie dobrze mógł być ostatnim albumem Marilyna Mansona, w dodatku wydanym pośmiertnie. Oczywiście, życzę Brianowi Warnerowi (dla niezorientowanych – tak naprawdę nazywa się Marilyn Manson) jak najlepiej, aczkolwiek w ostatnią sobotę września, zarówno on jak i fani, przeżyli dość dramatyczne chwile.

Wszystko wydarzyło się podczas koncertu Mansona, 30 września w Nowym Jorku. Na muzyka spadła znacznych rozmiarów metalowa konstrukcja w kształcie pistoletów, przygniatając go i poważnie raniąc.

Tak na marginesie stanowi to dość nieszczęsną, ale całkiem zgrabną zarazem, metaforę całej Ameryki, którą przygniata kultura dostępu do broni palnej, choćby tylko w kontekście niedawnej masakry w Las Vegas. W każdym razie, wypadek Mansona to sprawa poważna. Muzyk z miejsca trafił do szpitala i ponoć ciągle dochodzi do siebie.
Koncerty odwołane, ale na szczęście płyta nagrana, więc na czas rekonwalescencji Mansona możemy przysłuchiwać się dziesiątemu albumowi w jego karierze.

marilyn mansonheaven upside down

"Heaven Upside Down" to swoiste brzmieniowe greatest hits Marilyna Mansona.

Ciągle jest w nim pełno energii (pomimo że zbliża się już do 50-tki), buntu, fascynacji ornamentyką rodem z horrorów, zlotów satanistów oraz pokręconej pornografii. Po klimatycznym, acz bardziej zachowawczym brzmieniowo "The Pale Emperor", Manson wrócił do industrialnych korzeni oraz tworzenia atmosfery wyjętej żywcem z filmów grozy.

Pomaga mu w tym dość wyraźnie Tyler Bates, znany w dużej mierze jako kompozytor muzyki filmowej.

Bates ma na koncie muzykę do takich filmów jak "300", "Strażnicy Galaktyki" czy "John Wick". To dzięki niemu "Heaven Upside Down" ma zupełnie inną, lepszą i większą "przestrzeń" muzyczną, niż klasyczne już albumy Mansona oraz dokonania konkurencji. Bates udziela się jako producent i gitarzysta, także siłą rzeczy nadał całości bardzo "filmowej", głębokiej atmosfery. Słyszalna jest ona już choćby w Say10 (ciekawa gra słów swoją drogą), czy w Saturalia. Oba kawałki idealnie sprawdziłyby się zarówno w klimatycznym klubie, jak i jako soundtrack dynamicznego slashera.

Produkcja i aranżacje są iście bombastyczne!

Takie Jesus Crisis po prostu trzeba usłyszeć na dobrym sprzęcie – dźwiękowe panoramy są w nim wręcz namacalne. Blood Honey brzmi jak mroczny sen szaleńca. Z kolei utwór tytułowy to na dobrą sprawę... indie rock, który sprawia wrażenie, jakby był muzycznym dzieckiem Arctic Monkeys i Davida Bowie’ego - w dodatku mistrzowsko wyprodukowany, ze zwartą rytmiką. Kończący płytę, blues-rockowy Threats of Romance wita nas miażdżącym riffem gitarowym, później do "zestawu" dochodzi fortepian, tworzący genialny duet z „elektrykiem”, z którego wyłaniają się kapitalny rytm i melodia. Absolutna rewelacja!

"Heaven Upside Down" nie jest brzmieniowym powiewem świeżości. Powracają te same mechaniczne riffy i krzyczane refreny, z których każdy z nas kojarzy tego artystę.

REKLAMA

To Marilyn Manson jakiego fani pokochali (a purytańscy przeciwnicy znienawidzili) od samego początku jego kariery.

"Heaven Upside Down" to raczej powrót do starych motywów aniżeli jakikolwiek progres, także w warstwie tekstowej. Ale na swoim dziesiątym albumie Marylin Manson dowodzi, że czasem lepiej nie eksperymentować, bowiem wystarczy trzymać się wcześniej obranej ścieżki i wykonać swoją robotę najlepiej, jak się potrafi.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA