REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Koniec z wybielaniem w Hollywood. Egipcjanin zagra filmowego Aladyna

W końcu Hollywood (i kultura masowa) dojrzało na tyle, że nie idzie naiwnym i prostym tropem obsadzania głównych ról w swoich widowiskach klasycznymi przedstawicielami białej rasy.

17.07.2017
15:12
Aladyn bajka
REKLAMA
REKLAMA

Aladyna, w nadchodzącej filmowej adaptacji genialej animacji Disneya zagra pochodzący z Egiptu, a mieszkający w Kanadzie Mena Massoud.

Oto filmowy Aladyn - Mena Massoud

Jak dla mnie to znakomita wiadomość. Choć animowana postać Aladyna była wizualnie inspirowana młodym Tomem Cruise’em, to w dzisiejszych czasach trudno byłoby sprzedać masowej widowni na całym świecie kolejnego białego gwiazdora, wcielającego się tym razem w egipskiego rabusia. Disney nie mógł sobie po prostu na to pozwolić. Tym bardziej mając w pamięci to, jak pół świata naśmiewało się z niedawnych "Bogów Egiptu". Większość obsady filmu stanowili bowiem biali aktorzy.

I od razu tłumaczę - nie, nie jestem przedstawicielem "wstecznego rasizmu” nakierowanego na cywilizację białego człowieka.

Nie jestem ani fanem Michaela B. Jordana jako Johnny’ego Storma z Fantastycznej Czwórki, ani komiksowego Milesa Moralesa, czyli czarnego Spider Mana. Ani nawet Idrisa Elby jako Rolanda w filmowej adaptacji kultowej serii "Mroczna wieża" Stephena Kinga (choć Idrisa uwielbiam jako aktora). Głównym tego powodem jest wierność pierwowzorowi.

Idris Elba jako rewolwerowiec Roland - kadr z filmu Mroczna Wieża

Tak Roland jak i Johnny Storm, to postaci będące w oryginalnej wersji białe.

Gdy oglądam adaptację komiksu/książki, to przywiązuję się do wyglądu danej postaci. Do tego jak się ubiera, jaki ma kolor włosów, sylwetkę, twarz oraz kolor skóry.

Wszystko to tworzy całościowy obraz konkretnego bohatera. Gdy więc widzę, że w filmowej adaptacji coś mi nie pasuje względem oryginału, to zawsze mam z tym jakiś problem. Tym bardziej, gdy dana decyzja obsadowa podyktowana jest względami poprawności politycznej. Albo wręcz przeciwnie, dyskryminacji rasowej.

I taki sam problem mam też w drugą stronę, gdy dana postać oryginalne zawsze była np. czarnoskóra bądź Azjatą, a Hollywood usilnie próbowało ją wybielić. I to jeszcze tylko dlatego, że gdzieś tam, panom na wysokich stołkach ubzdurało się, że ludzie chcą oglądać tylko białych mężczyzn. Ewentualnie raz na jakiś czas też i kobietę, w roli głównej w największych widowiskach.

O tyle to dziwne dziś, że nie żyjemy już w czasach, gdy to tradycyjnie pojmowane gwiazdy przyciągały rzesze ludzi do kin.

Nie chodzimy już na filmy dla aktorów, ale dla postaci, franczyz, historii jakie twórcy chcą nam opowiedzieć i światów, do których chcą nas zabrać.

Poza tym, dziś widownia nie jest już skupiona tylko na Ameryce i zachodniej części Europy – mamy do czynienia z widzem globalnym. Wpływy jakie generują, także hollywoodzkie, filmy w samej tylko Azji lada moment przerosną zyski z rodzimych rynków.

I zapewne między innymi ten fakt coraz bardziej ośmiela włodarzy wytwórni, by jednak podjąć ryzyko i do głównej roli w wysokobudżetowej produkcji zatrudnić nie tylko niezbyt znanego aktora, ale też i przedstawiciela bardziej "egzotycznej" rasy.

Jednym z pierwszych przełomowych momentów w tym względzie w Hollywood był film "Slumdog. Milioner z ulicy".

Ten brytyjski dramat kręcono w Indiach, a w roli głównej reżyser Danny Boyle obsadził nikomu nieznanego wcześniej Deva Patela, Brytyjczyka o indyjskim pochodzeniu.

Dev Patel w filmie Slumdog. Milioner z ulicy

I w niczym nie przeszkodziło to temu, by "Slumdog" zdobył szereg Oscarów i stał się komercyjnym przebojem (zarobił prawie 400 milionów dolarów na całym świecie). Wprawdzie w tym jeszcze przypadku ryzyko było względnie nieduże, bo "Slumdog" był filmem niskobudżetowym, ale mimo wszystko można go uznać za pionierski pod tym względem, że wskazał właściwy kierunek.

W 2012 roku, Ang Lee dał światu wizualną perełkę, czyli "Życie Pi", w którym główną rolę zagrał już rodowity Indyjczyk, Suraj Sharma, a film zachwycił cały świat i zarobił ponad 600 milionów dolarów globalnie.

Tym, co najprawdopodobniej jednak ostatecznie przekonało Disneya o zatrudnieniu Egipcjanina do roli Aladyna, był oszałamiający, artystyczny i komercyjny sukces filmowej wersji "Księgi Dżungli".

Rolę Mowlgiego zagrał tam młodziutki Neel Sethi - piekielnie zdolny chłopiec indyjskiego pochodzenia.

Neel Sethi jako Mowgli w filmowej adaptacji Księgi Dżungli

Znając zakusy Hollywood, jeszcze z 10 lat temu zarówno do roli Mowgliego jak i Aladyna studio wybrałoby jakiegoś białego aktora. Tyle że z ciemnymi włosami i trochę ciemniejszej karnacji. Ewentualnie zafundowano by mu opaleniznę w sprayu. Nie ma się co śmiać, jeszcze całkiem niedawno amerykańskie studia filmowe potrafiły wciskać taki kit masowej widowni. Wystarczy przypomnieć sobie chociażby "Księcia Persji", w którym to tytułowego przedstawiciela Bliskiego Wschodu zagrał... Jake Gyllenhaal.

Jake Gyllenhaal jako... Dastan, książę Persji

Choć chyba i tak mało co jest w stanie przebić Justina Chatwina wcielającego się w Goku, w potwornej adaptacji anime "Dragonball: Evolution".

Prawda, że podobny do oryginału? Justin Chatwin jako Goku w filmie Dragonball: Evolution

Choć nie jestem zwolennikiem teorii, że wszystkie postaci z anime są z założenia Azjatami (wiele tamtejszych serii rozgrywa się w umownych, fantastycznych krainach), to jednak aż tak lekceważące podejście twórców do adaptacji Dragon Balla naprawdę raziło.

Niedawne obsadzenie Scarlett Johansson w roli Major w filmowej adaptacji mangi i anime "Ghost in the Shell" pokazało, że nadal nie każde studio filmowe jest gotowe na większą otwartość na inne rasy. Zwłaszcza jeśli chodzi o casting głównej roli w widowisku za 100 milionów dolarów. Ukłonem w stronę oryginału miało być obsadzenie ról drugoplanowych japońskimi aktorami (w tym legendą, Takeshi Kitano), ale choć jest to krok w dobrym kierunku, to nadal zbyt zachowawczy.

Miejmy więc nadzieję, że Disney tym razem już w pełni skutecznie przetrze szlaki i w tym względzie.

"Aladyn" z wersji fabularnej, choć nie jest mi niezbędny do szczęścia, zapowiada się naprawdę ciekawie, tym bardziej, że za reżyserię odpowiada sam Guy Ritchie!

REKLAMA

Dodatkowo, film ten zapowiada się naprawdę wielokulturowo. Jak wiemy, w Dżina wcieli się Will Smith, a w księżniczkę Jasminę Naomi Scott (ostatnio mogliśmy ją oglądać jako Różowego Rangera w kinowych "Power Rangers"), Brytyjka, ale indyjskiego pochodzenia.

Czyli wychodzi na to, że "Aladyn" będzie prawdopodobnie pierwszym, wysokobudżetowym hollywoodzkim widowiskiem bez żadnego białego aktora w roli głównej. I akurat w przypadku tego film, jest to absolutnie uzasadnione.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA