REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy
  3. Muzyka

Jak skutecznie obalić komunizm -"The Rolling Stones: Olé Olé Olé!", recenzja sPlay

Koncertowy dokument o pierwszym w historii koncercie Rolling Stonesów na Kubie to niezwykły zapis tego, jak wielką i uniwersalną siłą jest muzyka.

30.11.2016
19:57
"The Rolling Stones: Olé Olé Olé!" - recenzja filmu
REKLAMA
REKLAMA

Całe to niezwykłe logistycznie i kulturowo wydarzenie miało miejsce raptem parę miesięcy temu, w marcu 2016 roku. Wtedy to, po raz pierwszy Kuba otworzyła się na zachodni zespół i zezwoliła na koncert The Rolling Stones dla pół miliona widzów. Za darmo.

Pozornie mogłoby się wydawać, co w tym takiego nadzwyczajnego? Dla większości z nas normalnym jest fakt, że popularny zespół rusza z trasą po różnych krajach. Jednak, ze względu na ustrój, Kuba jest po dziś dzień znacząco odcięta od reszty świata, przez co koncert Stonesów to było wydarzenie rangi wręcz historycznej. Istotne nie tylko od strony politycznej, ale i społecznej i czysto symbolicznej.

Zezwalając na koncert Jaggera i spółki, Kuba dała jasny sygnał na stopniowe otwieranie się na Zachód. Zresztą, ów show było częścią większej akcji, gdyż dosłownie w tym samym momencie na Kubę przybył również Barack Obama, co było pierwszą od 80 (!) lat wizytą prezydenta Ameryki w tym kraju. W filmie "The Rolling Stones: Olé Olé Olé!", jest nawet dość zabawna (choć po trochu i dramatyczna) scena przedstawiająca sytuację, w której wizyta Obamy nałożyła się niefortunnie na koncert Stonesów, przez co ten musiał zostać przesunięty. A biorąc pod uwagę, że miał to być pierwszy tego typu koncert od pokoleń, nie było to wcale taką błahostką.

Tym sposobem przechodzimy płynnie do samego filmu, który rozczaruje pozytywnie (albo negatywnie), tych, którzy spodziewali się po "The Rolling Stones: Olé Olé Olé!" kolejnego zapisu koncertu Stonesów.

Twórcy całkiem ciekawie podeszli do materii, wiedząc dobrze, że liczne koncerty The Rolling Stones dostępne są w sieci, na YouTube’ie, w formie VOD czy na nośnikach Blu-ray/DVD. Wiadomo, show Stonesów to zawsze nie lada gratka, ale w tym względzie mamy całkiem sporą paletę wyboru. "The Rolling Stones: Olé Olé Olé!" To z kolei bardziej document łączący w sobie fascynujące obrazy Ameryki Południowej w ujęciu socjologicznym, turystyczym oraz antropologicznym.

Narracja prowadzona jest na dwóch osiach – z jednej strony śledzimy tournee Stonesów po krajach Ameryki Południowej (m.in. Chile, Argentyna, Urugwaj, Rio).

Obserwujemy przy okazji tamtejsze społeczności i codzienne życie ludzi, których przyjazd Micka, Keitha i całej reszty zespołu wprowadza w stan świętowania i euforii. Oprócz tego, drugą osią są przygotowania do pierwszego koncertu grupy na Kubie i związane z tym perturbacje. Ogląda się to wszystko z zaciekawieniem, bo owa narracja prowadzona jest znakomicie, do tego zdjęcia są przepiękne (wyraziste kolory, ostrość), a dźwięk po prostu mocarny (to szczególnie słychać podczas fragmentów z koncertów na trasie).

rolling-stones_film class="wp-image-76562"

Stonesi, stojąc przed wielkim, historycznym wydarzeniem, z gracją usunęli się na drugi plan, spełniając rolę tła i przyczynku do zdarzeń i rekacji ludzi jakie obserwujemy.

Swoją dojrzałość pokazali poprzez świadomość tego, że nich muzyka żyje własnym życiem, oni są jedynie jej nośnikami, swoistymi symbolami, które wiedzą kiedy usunąc się w cień i zrobić miejsce dla tworzonej dzięki nim historii.

A Ameryka Południowa to wyjątkowe miejsce na muzycznej mapie świata. Pełne radości, pięknej pogody i kolorów, ale też przepełnione biedą, przestępczością i rządami licznych dyktatorów. Ale "The Rolling Stones: Olé Olé Olé!" to przede wszystkim niezwykła opowieść o tym jaką siłę ma muzyka, ile energii i sensu życia potrafi dać ludziom, szczególnie w tamtym regionie, gdzie stała się wyjątkową częścią kulturowego krwioobiegu krajów Ameryki Łacińskiej.

Podane w filmie przykłady na Kubie, gdzie muzyka rockowa była przez lata zakazana, a za słuchanie Rolling Stonesów można było trafić do więzienia, pokazuje jak istotnym jest ona czynnikiem w ludzkim życiu.

Ale stanowi też dowód na to, że muzyka i wolność to przywileje, którymi nie każdy może się cieszyć. Co akurat w naszym kraju, również kiedyś pogrążonym w komunizmie (tyle że w bardziej szaro-smutnej wersji), powinno rezonować (w przypadku starszego widza) szczególnie mocno. W końcu jeszcze nie tak wcale dawno i u nas podstawowe swobody były mocno ograniczane.

REKLAMA

Wracając jeszcze do samych Rolling Stonesów, to oczywiście, poza aspektem społecznym, film "The Rolling Stones: Olé Olé Olé!", to siłą rzeczy także i opowieść o zespole. Fragmenty z ich koncertów, jakie będziemy mogli zobaczyć, kipią od energii i rockowej dynamiki. Sam nie wiem za bardzo skąd czerpią oni siły witalne (chodzą ploty, że m.in. robią sobie transfuzje krwi), ale szczerze mówiąc, nie interesuje mnie to zbytnio, póki grają z taką samą pasją i werwą jak zawsze. Zaczynali niemalże równolegle z Beatlesami, przetrwali Elvisa, Raya Charlesa i cały panteon ojców rock&rolla, jednocześnie koncertując z powerem, którego mogą im pozazdrościć liczni o wiele młodsi wykonawcy.  Ich fenomen nie przestaje mnie zadziwiać i szczerze, nie wyobrażam sobie świata bez nich. The Rolling Stones to ciągle żywa legenda i kręgosłup popkultury – wydaje się jakby byli od zawsze. I oby to trwało jak najdłużej.

rollingstones-oleoleole_plakat class="wp-image-76563"
REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA