REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Największe finansowe klapy w historii kina

Lato to czas, gdy w kinach pojawiają się największe superprodukcje, których koszty produkcji i promocji liczone są w setkach milionów dolarów. Hollywood to niezwykle sprawna machina, ale nawet tamtejsze studia nie są zawsze w stanie uchronić się przed wielkimi porażkami i stratami zainwestowanych pieniędzy. Poniżej przedstawiamy kilka spośród największych kasowych katastrof w historii kina.

02.06.2016
17:29
Największe finansowe klapy w historii kina
REKLAMA
REKLAMA

Upadek Cesarstwa Rzymskiego z 1964 roku

Tytuł niemalże proroczy. Ten film jest matką i ojcem wszystkich finansowych porażek w jednym. W swoich czasach był najdroższym filmem w historii kina. Jego produkcja wyniosła 19 milionów dolarów (biorąc pod uwagę inflację, jest to równowartość ponad 100 milionów dolarów dziś ). I to widać. Film ma wielki rozmach, wspaniałe zdjęcia (kręcone na kamerze 70mm), kostiumy oraz największe gwiazdy ówczesnego kina (Alec Guinnes, Christopher Plummer, Sophia Loren i Charlton Heston). I co najważniejsze, to wspaniały film. Ceniony przez krytyków oraz widzów i po dziś dzień nie tylko dobrze się go ogląda, ale także ciagle potrafi zrobić wrażenie od strony wizualnej, a to nie lada wyczyn dla filmu z lat 60. ubiegłego stulecia. Niestety powstał zdecydowanie za późno. Moda na tzw. filmy sandałowe, czyli wielkie kostiumowe superprodukcje panowała w Hollywood w latach 40. i 50. Lata 60. to był raczej odwrót od pompatycznych widowisk na rzecz bardziej stonowanego i skromnego kina. Skutkiem tego było nieduże zainteresowanie filmem. Zarobił on w kinach zaledwie niecałe 5 milionów dolarów. Jak na tamte czasy była to w miarę przyzwoita kwota, ale biorąc pod uwagę bużdet, okazała się wielką wpadką. Na tyle wielką, że na długie dekady Hollywood przestało kręcić tego typu filmy kostiumowe. Dopiero „Gladiator” w 2000 roku na chwilę przywrócił „kino sandałowe” do łask.

Wrota niebios z 1980 roku


Za tym obrazem ciągnie się prawdziwa czarna legenda. Wyreżyserował go Michael Cimino, który po „Łowcy jeleni” z dnia na dzień stał się jednym z najgorętszych nazwisk Hollywood. Przykład „Wrót niebios” to jednak typowy przypadek przerostu ambicji nad zdrowym rozsądkiem. Cimino kręcił ten film w przekonaniu, że tworzy wielkie arcydzieło. Zdołał przekonać wytwórnię do tego, by ta dała mu pełną kontrolę nad produkcją. Skończyło sie na tym, że wizja Cimino się rozrastała, czas produkcji się wydłużał, a budżet rósł w zastraszającym tempie i ostatecznie zatrzymał się na rekodrowej wówczas kwocie 44 milionów dolarów (ponad 120 milionów obecnie). Prawdziwy dramat zaczął się jednak wraz z premierą. „Wrota niebios” zostały dosłownie zmiażdżone przez krytykę, Cimino otrzymał Złotą Malinę za reżyserię, a sam film zarobił marne 4 mln 750 tys. Dolarów. To musiało zaboleć. I zabolało, ale nie tylko Cimino. „Wrota...” doprowadziły na skraj upadku wytwórnię United Artists oraz przede wszystkim to właśnie przez klapę tego filmu, Hollywood totalnie zmieniło podejście do produkcji, odsuwając reżyserów na dalszy plan, a decydujące zdanie przekazując w ręce producentów. I, choć ciężko w to uwierzyć, to właśnie jedna osoba, Michael Cimino i jego „ambitny” projekt, zmieniły Hollywood na zawsze. A sam Cimino z miejsca trafił na „czarną listę”, przez co jego kariera praktycznie dobiegła już wtedy końca.

John Carter z 2012 roku


Przenosimy się do bardziej współczesnych czasów. Obecnie obserwujemy jak Disney z roku na rok bije kolejne rekordy wpływów ze swoich produkcji, ale żadne studio nie jest nieomylne. Co więcej, Disney ma na koncie najdroższe finansowe katastrofy wszech czasów. Na szczęście przynajmniej oni mogą sobie na takie pozwolić. Tym niemniej, ogromna klapa jaką okazał się „John Carter” była dla nich z pewnością nieprzyjemnym ciosem. Jest on w czołówce najdroższych filmów wszech czasów (kosztował ponad 263 miliony dolarów) i jednocześnie zajmuje też podium w kategorii „największych strat wszech czasów”. Co ciekawe, nie jest to zły film, wręcz przeciwnie. W kategorii rozrywkowego widowiska „John Carter” spisał się naprawdę znakomicie i bardzo przyjemnie się go oglądało. W dodatku oparty jest na opowiadaniu, z którego schematów zrodziła się praktycznie cała współczesna popkultura. To właśnie z książkowego pierwowzoru o przygodach Johna Cartera zrodziły się postaci  m.in. Tarzana, Supermana, jak również motywy fabularne do „Gwiezdnych Wojen” czy „Avatara”. Tylko co z tego, skoro współczesną publikę nie za bardzo to interesuje? „John Carter” powstał co najmniej o dekadę za późno i stąd zainteresowanie filmem było nie za duże. Zarobił wprawdzie solidne ponad 200 milionów dolarów, jednak biorąc pod uwagę gigantyczny budżet (film musiałby zarobić ok. dwa razy tyle by wyjść na „zero”) nie było szans by uniknąć potężnych strat. Najdziwniejsze w tym wszystkim okazało się to, jak bardzo Disney wierzył w sukces tego filmu. To, że jakiekolwiek studio jest w stanie wydać tak ogromne pieniądze na film niebędący sequelem, który nie należy do znanej serii, jest samo w sobie zdumiewające. Ale powinno też być lekcją pokory. W teorii.

Jeździec znikąd z 2013 roku


Niestety przypadek „Johna Cartera” ostatecznie nie okazał się lekcją, z której ktokolwiek w Disneyu wyciągnął jakiekolwiek wnioski. „Jeździec znikąd” miał w założeniu kontynuować dobrą passę „Piratów z Karaibów”. Za reżyserię odpowiadał Gore Verbinski (reżyser pierwszych trzech części „Piratów...”), a w roli głównej Johnny Depp, którego rola „całkiem przypadkowo” dość mocno przypominała Jacka Sparrowa, tyle, że tym razem w sztafażu Dzikiego Zachodu."Jeździec..."  powstawał w bólach, budżet rósł w zastraszającym tempie, ostatecznie zatrzymał się w okolicach 225 milionów dolarów (ponoć Depp musiał zrezygnować z części swojego honorarium). Niestety katastrofa okazała się nieunikniona. Nie dość, że film jest zdecydowanie za długi, nudny i na siłę stara się powielać schematy „Piratów...” to jeszcze owego olbrzymiego budżetu praktycznie w ogóle nie widać. Bez względu na to, na co poszło te ponad 200 milionów, były to jedne z najgorzej wydanych pieniędzy w historii Hollywood. A na dodatek widownia nie była zbyt zainteresowana, by ten film w ogóle zobaczyć. Na całym świecie zarobił dość przeciętne (jak na tego typu produkcję) 260 milionów dolarów, a więc mamy tu do czynienia z właściwie powtórką z megaklapy „Johna Cartera”.

Kraina jutra z 2015 roku


Nie odpuszczając tak łatwo Disneyowi, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jeden film owej wytwórni, który powinien trafić do podręczników „Jak nie inwestować pieniędzy w kino”. Oto mamy kolejny obraz, tym razem bazujący na disneyowskim parku rozrywki Tomorrowland, w który wytwórnia nie bała się wpakować prawie 200 milionów dolarów. A ryzyko było duże. O „Krainie jutra” nikt specjalnie nie słyszał, tym bardziej nikt specjalnie nie czekał. Zwiastun wyglądał atrakcyjnie, ale nie budził przesadnej ekscytacji. Może pod koniec lat 90. coś takiego robiłoby wrażenie na masowej widowni, ale w 2015 roku nie takie rzeczy ludzie już widzieli. George Clooney też nie jest mimo wszystko aktorem, który ściągnie nagle do kina tłumy ludzi, a na pewno nie tłumy, które sprawiłyby, że film za 190 milionów dolarów stałby się sukcesem na skalę światową.

47 Roninów z 2013 roku


Kto przy zdrowych zmysłach jest w stanie wyrzucić ponad 170 milionów dolarów na wielkie widowisko przygodowo-fantastyczne rozgrywające się w Japonii i z Keanu Reevesem w roli głównej? Odpowiedzi szukajcie u producentów filmu „47 Roninów”. Ktoś tu ewidentnie przysypiał na wykładach z produkcji filmowej. Mało kiedy można zaobserwować w kinie tak źle i nieefektywnie wydane pieniądze. Zarówno scenografia jak i plenery wyglądają dość biednie i jednorodnie; efekty specjalne są na żenującym poziomie, a do tego nudny i dość głupawy scenariusz, przywodzący na myśl filmy z kaset video z lat 90. Coś takiego powinno powstać za max. 50 milionów dolarów. Może wtedy klęska nie byłaby tak dotkliwa. „47 Roninów” na całym świecie zarobiło trochę ponad 150 milionów.

REKLAMA

Pluto Nash z 2002


To chyba król wszystkich możliwych katastrof filmowych w jednym. Jeśli ktoś z was miał nieprzyjemność oglądać „Pluto Nash”, to wie o czym mowa. Żenujące efekty specjalne (które nawet w polskim kinie by nie przeszły); potwornie głupi scenariusz (a praktycznie jego brak), jedne z najgorszych występów aktorskich w historii kina i absolutnie zero humoru (nadmienię, że w założeniu miała to być komedia). Nie chcę nawet wnikać w to, kto w ogóle wpadł na pomysł zrobienia tego czegoś i to jeszcze za kwotę 100 milionów dolarów. Eddie Murphy zapewne zagrał w nim dla pieniedzy, aczkolwiek, bez wzgledu na to, ile na tym filmie zarobił, założę się, że pluje sobie w brodę z tego powodu, gdyż to właśnie „Pluto Nash” sprawił, że jego kariera dobiegła końca. Ale nie ma się czemu dziwić – nawet jeśli kogoś nie przekonałaby mizerność samego filmu, to fakt, że zarobił on marniutkie 7 (słownie siedem) milionów dolarów na całym świecie (!) mówi sam za siebie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA