REKLAMA

Prawdziwe śledztwo w aferze Panama Papers zacznie się dopiero teraz. Dzięki Internetowi

Internet sprawia, że po raz pierwszy możemy swobodnie patrzeć władzy na ręce. Dowodem na to jest afera Panama Papers, dzięki której każdy z nas może stać się dziennikarzem śledczym i ujawnić nielegalne lub nieetyczne działanie elit politycznych.

04.04.2016 10.15
Przecieki Panama Papers to dowód na to, że dziennikarstwo śledcze czekają złote czasy.
REKLAMA
REKLAMA

Dziennikarze mają ogromny wpływ na otaczającą nas rzeczywistość. Najlepsi z nich mogą doprowadzać do załamań na rynkach, zatrzymań osób uważanych wcześniej za nieskazitelne, a nawet do całkowitej zmiany władzy. By się o tym przekonać, wystarczy przypomnieć sobie mającą miejsce niemal dwa lata temu aferę podsłuchową. To właśnie nagrania z restauracji “Sowa & Przyjaciele” w dużej mierze sprawiły, że rządząca wówczas Platforma Obywatelska w zeszłorocznych wyborach ustąpiła miejsca Prawu i Sprawiedliwości. Jeszcze głośniejsza była amerykańska afera Watergate, która ujawniła nieetyczne działania prezydenta Richarda Nixona i doprowadziła do jego ustąpienia ze stanowiska.

I faktycznie, przez pierwsze kilkanaście lat działania Internetu funkcjonujące w nim redakcje nie mogły pochwalić się aż tak głośnymi śledztwami. Można pokusić się o stwierdzenie, że na każdy porządny i rzetelny materiał przypadało kilkadziesiąt tekstów na temat inteligentnej rasy jaszczurów, której przedstawiciele są obecnie członkami żydowskiego konglomeratu rządzącego całym światem. Teraz jednak to się zmienia i praktycznie każdego roku w sieci pojawia się rewolucyjny materiał ujawniający nieetyczne działania przedstawicieli władz.

Pierwszą naprawdę głośną sprawą tego typu był ujawnienie dokumentów przez Edwarda Snowdena.

Człowiek ten pokazał ludziom na całym świecie, że są oni na każdym kroku podsłuchiwani i inwigilowani. Ogromną liczbę wykradzionych dokumentów przedstawił też serwis Wikileaks, który od kilku lat publikuje istotne informacje na temat prowadzonych wojen, polityki i działań dyplomatycznych. Teraz doszło do kolejnego ogromnego wycieku danych, który określa się mianem Panama Papers lub Kwitów z Panamy.

Jest to wynik trwającego niemal rok międzynarodowego śledztwa dziennikarskiego ujawniającego szczegóły działania rajów podatkowych. W rezultacie od kilkudziesięciu godzin w sieci można znaleźć 11 mln dokumentów dotyczących 215 tys. spółek podatkowych i 140 polityków. Łącznie zajmują one 2,6 TB. Jest to zdecydowanie największy wyciek dokumentów w historii. Dla porównania, do tej pory największy wyciek danych (Offshore Secrets) składał się z 10 razy mniejszej ilości danych, zaś Wikileaks udostępniło 1500 razy mniej informacji, niż te uzyskane w wyniku najnowszej afery.

Pierwszą ofiarą tego wycieku może być premier Islandii, Sigmundur David Gunnlaugsson. On i jego żona byli udziałowcami spółki na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, do której należały obligacje trzech największych islandzkich banków. Gunnlaugsson sprzedał je żonie za symbolicznego dolara, a po kryzysie finansowym spółka stała się jej wierzycielem. Następnie islandzki rząd negocjował spłatę długu z wierzycielami banków. W dużym uproszczeniu wygląda to tak, jakby Gunnlaugsson negocjował wtedy ze swoją żoną. Opinia publiczna domaga się teraz, by ustąpił on ze stanowiska i bardzo możliwe jest, że to zrobi.

Kwity z Panamy mogą wywrócić nie tylko niewielką Islandię, ale też Rosję. Okazuje się panujący tam prezydent Władimir Putin angażując najbliższych znajomych wyprał aż 2 mld dol. pochodzących z rosyjskich firm. Do tej pory można było to podejrzewać, teraz istnieją na to twarde dowody. Łatwo się domyślić, że śledztwo ma charakter polityczny. W Panama Papers nie są bowiem uwikłani amerykańscy politycy. Dodatkowo kilka dni temu w Rosji wizytował sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych, John Kerry. Osobiście niósł walizkę, której zawartość miał pokazać Putinowi. Chwilę po tym Rosjanie poinformowali o planowanej „agresywnej kampanii dezinformacyjnej Zachodu skierowanej przeciwko Władimirowi Putinowi”.

Panama Papers pokazuje, że Internet pozytywnie wpłynął na rozwój dziennikarstwa śledczego.

Kiedyś niezbędne do napisania artykułu dane mogło zdobywać kilkanaście lub maksymalnie kilkadziesiąt osób. Z powodu ich ograniczonych mocy przerobowych dotyczyły one niewielkiego grona polityków. Internetowe wycieki danych umożliwiają działania na o wiele większą skalę. Mówi się, że nad opracowaniem tych dokumentów przez ponad rok pracowali dziennikarze z 80 redakcji z całego świata. Mimo to fizycznie niemożliwe było ujawnienie wszystkich opisanych w nich machlojek. Zdecydowali się oni opisać tylko najważniejsze informacje, dotyczące najważniejszych figur na światowej scenie polityki.

REKLAMA

Prawdziwe śledztwo rozpocznie się dopiero teraz, gdy każdy zainteresowany będzie mógł ściągnąć dokumenty na swój dysk twardy i samodzielnie zacząć je analizować. Możemy się spodziewać, że w najbliższych miesiącach poznamy ogromne ilości nowych informacji dotyczących elit politycznych. Ujawnią je nie tylko dziennikarze, ale też, a może przede wszystkim, zwykli ludzie. Co więcej, dane rozlokowane na tysiącach komputerów będą w pełni bezpieczne. Już nigdy nie znikną w sieci, a całkowite usunięcie dowodów nielegalnych działań  stanie się praktycznie niemożliwe.

Czarno na białym widać, że sieć nie zniszczyła dziennikarstw śledczego. Zamiast tego wzbogaciła je o pierwiastek obywatelski i przeniosła na zupełnie nowy, wyższy poziom.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA