REKLAMA

Piotr Lipiński: NORTON COMMANDER, czyli mądre kopiowanie

Dawno, dawno temu do obsługi komputera niezbędna była znajomość języka pisanego, a ludzie rozumieli żarty, nawet jeśli zdanie nie kończyło się emotikonem :)

12.07.2013 19.46
Piotr Lipiński: NORTON COMMANDER, czyli mądre kopiowanie
REKLAMA
REKLAMA

Należało na przykład napisać „dir”, żeby na ekranie wyświetliła się lista plików w katalogu. „Move” - żeby coś przenieść z jednego miejsca na drugie. Albo „format c:” żeby pozbyć się wszelkich kłopotów z komputerem i wyjść pograć w piłkę.

Komend było mnóstwo, komputery więc polubili ludzie, którzy świetnie grali w memo.

Na szczęście to wszystko diabli wzięli, bo w końcu pojawił się program, dzięki któremu zwykli ludzie mogli normalnie korzystać z mózgów elektronowych mieszkających pod biurkami. I nie był to wcale Windows.

Kiedy pojawił się Norton Commander najzwyklejsi ludzie zrozumieli, że komputery mogą służyć do pracy. Różnica między „pecetem” wyposażony w czysty DOS, a takim, w którym zainstalowano Nortona była taka, jak między machaniem łopatą a siedzeniem w kabinie koparki.

Program fachowo nazywał się nakładką na system operacyjny. W jakimś stopniu był namiastką graficznych interfejsów użytkownika. Bo nie trzeba już było pamiętać tych wszystkich dziwnych komend - wystarczyło nacisnąć odpowiedni klawisz. A co bardzo ważne - na ekranie cały czas wyświetlał się opis, za co który odpowiada.

F8 znaczyło delete, czyli kasowanie. F5 kopiowało, a F6 przenosiło plik.

Przez chwilę zawahałem się, czy mnie pamięć nie zawodzi i sprawdziłem na sieciowych screenach, jak to wyglądało. Przedziwnie działa ludzki mózg. Minęło kilkanaście lat, od kiedy ostatni raz użyłem Norton Commandera, a wciąż pamiętam potrzebne klawisze! Po tylu latach nie pomyliłem żadnego przycisku!

Pomieszanie F5 z F6 mogło spowodować poważne komplikacje. Jeden z moich znajomych dziennikarzy z lokalnego oddziału „Gazety Wyborczej” postanowił zabrać ze sobą z warszawskiej redakcji potężny program „Lex” - kolega niezbyt się przejmował prawami autorskimi, a tłumaczył go głód wiedzy. Uznał, że skopiuje program na dyskietkę. Ale zamiast skopiować, przesunął pliki. Kiedy się zorientował, że tym samym skasował program z serwera, oczywiście natychmiast go wgrał z powrotem. Tylko że ów program w ramach zabezpieczeń antypirackich zapamiętywał położenie na serwerze. I przestał działać. Kolega tak mącił swoje wyjaśnienia przed redakcyjnym Help Deskiem, że nikt już nie wiedział, co się stało. Ale znajomy miał wielką siłę perswazji i nawet kiedyś przyprowadził do redakcji góralską kapelę.

Norton Commander pozwalał na łatwą nawigację po twardym dysku, odkrywanie wszelkich jego zakamarków. Wystarczyło kilka uderzeń w klawisz enter, aby dotrzeć do dowolnego katalogu. A korzystając z czystego DOS-a trzeba było niestety pamiętać długie ścieżki dostępu typu c:\teksty\praca\nowe\smietnik i pieczołowicie je wpisywać. Myląc się co chwilę.

Norton Commander świetnie sprawdzał się w pracy redakcyjnej, kiedy trzeba było jak najszybciej przeszukiwać spore zasoby nowych tekstów.

Redaktor przecież musiał przejrzeć katalogi, zanim zaczął wrzeszczeć na dziennikarza, że ten nie oddał jeszcze zamówionego materiału. A poszukiwania nie były wówczas tak proste jak dziś, bo nazwy plików miały tylko osiem liter. Bez podejrzenia zawartości nie można się było zorientować, co kryje ten o nazwie kle80ppp.doc a co inny bzdet989.doc. Dzięki Nortonowi wystarczyło nacisnąć F3 i pojawiał się podgląd pliku. Prawdę mówiąc Norton Commander był dla dziennikarza ważniejszy niż system operacyjny na którym pracował. Kiedy przechodziłem wraz z redakcją z DOS-a na Windows na szczęście pojawił się „okienkowy” odpowiednik Norton Commandera i świat znów nabrał sensu.

komputer

Gdy zdecydowałem się używać komputera Apple, jedna z moich poważnych obaw związana była z brakiem takiego Norton/Windows Commandera. Jabłkowa prostota prostotą, ale jakoś tymi plikami trzeba zarządzać. Systemowy Finder wydawał mi się tak ubogi w funkcje, że nie bardzo widziałem, jak się z nim odnajdę na dysku. Wypróbowałem coś podobnego do nortonowych rozwiązań, czyli Path Findera, ale ten wydał mi się zbyt rozbudowany. Uroda Norton Commandera polegała na tym, że znakomicie usprawniał wykonywanie prostych rzeczy - choćby kopiowanie plików z dysku twardego na dyskietkę - ale nie powalał nadmiarem funkcji. W końcu w tym programie chodziło o to, żeby przekonywał użytkownika: - Hej, komputer nie wybuchnie, jak naciśniesz jakiś klawisz! Spróbuj na przykład F10, a ja się wyłączę i dopiero wtedy zrozumiesz, jak ciężkie jest życie beze mnie.

Polskiego klona, program Foltyn Commander, napisał - czego możemy domyślić się z nazwy - Łukasz Foltyn.

Jego biznesowy pomysł polegał na tym, że niektórzy - czyli głównie duże firmy i administracja - potrzebują legalnego oprogramowania. W miarę taniego. A przynajmniej tańszego niż Norton Commander, który na liście „piratowanego” softu zajmował pewnie drugie miejsce, najpierw za DOS-em, a potem za kolejnymi reinkarnacjami Windowsów.

Foltyn Commander miał jeszcze jedną zaletę - był po polsku. A średnia znajomość języka angielskiego w Polsce w owych latach wyrażała się w zdaniu „How much is it?” Łukasz Foltyn zrobił największy biznes, sprzedając licencje Kancelarii Senatu.

Kolejny pomysł Łukasza Foltyna to już była rewolucja w polskim Internecie. Zaczęła się od programu do darmowego wysyłania sms-ów z sieci. A ten z czasem przekształcił się w hit rodzimej sieci - Gadu-Gadu.

Łukasz Foltyn nie ukrywa, że zainspirował go amerykański program ICQ, służący do błyskawicznych sieciowych pogawędek. Foltyn bardzo szybko zrozumiał, że istotna bariera przy obsłudze komputera to język angielski. I że tworzenie po polsku oprogramowania wzorowanego na amerykańskim ma biznesową przyszłość.

Gadu-Gadu odniosło gigantyczny, jak na rodzime warunki, sukces.

Trafiło akurat na okres, kiedy Internetem zainteresowali się przeciętni ludzie, a nie tylko komputerowi fanatycy. Łukasz Foltyn stał się bardzo bogatym człowiekiem, który dziś ma przekonania mocno lewicowe.

Przy okazji warto zauważyć jedną ważną sprawę - jego oba pomysły, i Foltyn Commander, i Gadu-Gadu, były klonami zagranicznych rozwiązań. Czy powinien z tego powodu zapaść się pod ziemię? Czy polscy informatycy, czerpiący z amerykańskich rozwiązań, powinni spędzać bezsenne noce trawieni wstydem, że nie potrafią wymyślić prochu?

Nie sądzę. Byłoby wspaniale, gdybyśmy zapisali się niezwykłym pomysłem. Na przykład wymyślili coś lepszego, niż Internet. I jeszcze przekonali do naszego rozwiązania cały świat. Wyhodowali polskiego Billa Gatesa i Steve’a Jobsa. Albo chociaż Steve’a Ballmera.

Niestety - świat jest okrutny. Jeden z naszych najsłynniejszych wynalazków, to produkt Ignacego Łukasiewicza, czyli lampa naftowa. Nasz wybitny chemik wynalazł ją zaledwie 26 lat przed tym, jak Thomas Edison opatentował w USA żarówkę.

Nie popadajmy przy tym w nadmierne narodowe kompleksy.

To nie tylko my mamy problemy z zaproponowaniem czegoś przełomowego we współczesnym cyfrowym świecie. Komunikatora internetowego nie wymyślili Niemcy, ale Amerykanie. Sklep internetowy - nie Francuzi ale Amerykanie. Portal internetowy - nie Brytyjczycy ale Amerykanie. Zadziwiająca jest pomysłowość i siła przebicia informatyków mieszkających w USA. To głównie oni zbudowali nasz cyfrowy świat.

Dobrze mieć wielkie ambicje, pozwalające zmieniać świat. Ale trzeba też pamiętać, że mądre kopiowanie potrafi być wielką sztuką. Udowodnia to znakomicie historia firmy Apple, która jak chyba nikt inny potrafiła twórczo przekształcać cudze pomysły. Bo istnieje spora różnica między chińską podróbką a oryginalnym iPhonem, choć ten czerpał garściami z wcześniejszych rozwiązań.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA