REKLAMA

Czy wiesz, w jaki sposób nastąpi koniec świata?

11.01.2012 18.17
Czy wiesz, w jaki sposób nastąpi koniec świata?
REKLAMA
REKLAMA

Kiedy świat się skończy? To oczywiste, drogi Watsonie! Już w tym roku. Przecież w telewizji mówili, że kalendarz Majów kończy się w 2012 roku. Mi kończy się cierpliwość dla kolejnych smutnych i samotnych ludzi, którzy szukają rozgłosu zmyślając kolejne proroctwa, ale to nie do końca tak, że nasza egzystencja na tym świecie jest pewna. Wręcz przeciwnie: jak dotąd mieliśmy niesamowity fart. Który w każdej chwili może się skończyć.

O tym, jak kruchy jest nasz ekosystem, świadczą gigantyczne szkielety dinozaurów, które do dziś budzą podziw w przeróżnych muzeach archeologicznych. I tak jak wydaje mi się, że powstanie antychrysta czy inwazję kosmitów to możemy włożyć między bajki, tak łatwo jest uwierzyć, że Ziemia to miejsce, które chroni jakaś nadnaturalna siła. Pomijam już fakt, że sam fakt powstania na niej inteligentnego życia jest astronomicznie nieprawdopodobny. Ale to, że przetrwało ono już tyle czasu, jest już absolutnym kuriozum.

Niestety, to nie potrwa zbyt długo. Ziemia jest skazana na zagładę. Prędzej czy później nasza planeta albo zamarznie na kamień, gdy paliwo naszego Słońca w końcu się wyczerpie, albo zostanie pochłonięta przez ogień supernowej. Na to mamy jeszcze dużo czasu. Na tyle dużo, że moglibyśmy zacząć na nowo jako bakterie, a i tak doewoluowalibyśmy do momentu podboju kosmosu. Niestety, to nie wszystkie zagrożenia, jakie nas czekają. Jeżeli „Przepowiednia Majów” faktycznie jest jakimś proroctwem, to zanim się upijemy do upadłego (bo przecież czemu nie?), dowiedzmy się jaki może być nasz koniec.

Pomijając wszystkie bunty robotów i morze nieumarłych, jesteśmy w ciągłym, śmiertelnym niebezpieczeństwie. Naukowcy obserwują końce obcych światów praktycznie nieustannie. A co grozi nam? Zacznijmy może od scenariusza tak lubianego przez Hollywood, czyli zderzenie z innym ciałem niebieskim. Skutki, podobnie jak w „Armageddonie” czy „Dniu Zagłady”, byłyby katastrofalne. Co więcej, coś takiego już się wydarzyło za czasów nowożytnej cywilizacji. Meteoryt tunguski miał raptem 60 metrów średnicy. Wystarczyło to, by wywołać katastrofę na skalę tysiąckrotnie większą, niż eksplozja bomby atomowej w Hiroszimie. Większa asteroida, powiedzmy 500-metrowa (co nie jest niczym szczególnym w naszym Układzie Słonecznym), najpierw wywołałaby potężną, ognistą falę uderzeniową, po czym skazałaby nas na wieloletnią nuklearną zimę i stworzyłaby świat bliski fanom Mad Maksa czy Fallouta. A niedaleko Neptuna znajduje się pas Kuipera, gdzie znajduje się sto tysięcy obiektów o średnicy 70 kilometrów. Wystarczy, że dwa takie obiekty się zderzą, posyłając jeden z nich w kierunku Słońca. Jesteśmy małym celem, ciężko w nas trafić. Ale Ziemia jest jak na strzelnicy. W końcu będzie „bullseye”.

A skoro już o eksplozjach mowa, to jesteśmy zagrożeniem dla samych siebie. Nie, nie otrujemy się od dwutlenku węgla, ani też nie zginiemy pod śmieciami. Z tym sobie ludzkość, a tym bardziej nasza planeta, spokojnie poradzi. Problemem jest potęga zbrojeniowa. Może i jestem paranoikiem, ale z wielkim niepokojem śledzę sytuację w Iranie. Trzecia Wojna Światowa byłaby pierwszą nuklearną. I, obawiam się, ostatnią. Nawet komety krążące wokół naszego Układu Słonecznego to nic w porównaniu z potęgą nuklearną Rosji lub USA. A mamy jeszcze Chiny, cholera wie co ma Korea, Iran. Panikować sensu nie ma. Ale niewykluczone, że świat jaki znamy zamieni się w pył w świetle grzybków atomowych.

Póki co jednak nie jestem odkrywczy. To już widzieliście w kinie i na Blu-ray’u. Nudy. Ale grozi nam dużo więcej. Ot, na przykład, potężny strumień promieniowania gamma. Jeżeli będziecie kiedyś mieli dostęp do wizjera gamma, spójrzcie w niego ubrani na nocne niebo. Nie minie dłuższa chwila, a już gdzieś nagle jakiś rozbłysk na niebie. Jakby ktoś pstrykał zdjęcie z lampą błyskową. Naukowcy do końca nie ustalili z całą pewnością, skąd się biorą takie nagłe wzrosty promieniowania gamma. Najpopularniejszą teorią jest zderzenie się dwóch gwiazd. Są one na tyle daleko, że obserwacje mogłyby mylnie zakładać, że patrzymy tylko na jedno ciało niebieskie. W momencie kolizji w przestrzeń kosmiczną wysyłana jest energia 10 do szesnastej potęgi większa, niż ta wysyłana przez Słońce. Wystarczy kolizja oddalona od nas o 1 000 lat świetlnych, byśmy mogli zacząć się żegnać z bliskimi. Niestety, najprawdopodobniej nie zdążylibyśmy. Promieniowanie podgrzałoby szybko atmosferę do zbyt wysokiej temperatury, a warstwa ozonowa zniknęłaby momentalnie. Agonię skróciłoby nasze własne Słońce.

Niewykluczone też, że nasza planeta sama się wykończy. Polecam historię Islandii i wulkanu Laki. Erupcja, względnie nieduża na ziemską skalę, zabiła 9 tysięcy osób i zmieniła nieznacznie klimat na naszej planecie. A to serio niewielka erupcja. Wymieranie permskie, według bardzo popularnej teorii, również wywołał wulkan. Wtedy jednak z naszej planety zniknęło 95 procent życia. Brak śniegu tej zimy to nic w porównaniu do kwaśnych deszczy wywołanych przez siarkowe gazy wulkaniczne i zlikwidowanie warstwy ozonowej. Efekt Cieplarniany, o którym opowiada Al Gore, to pikuś w porównaniu z efektem, jaki może wywołać prawdziwie potężny wulkan.

Zagrożeniem dla nas są również czarne dziury. Niestety, nie wiemy jak wiele z nich krąży po naszej galaktyce, z uwagi na to, że mają raptem kilkanaście kilometrów średnicy i są tak ciężkie, że ich grawitacja wchłania nawet światło, co uniemożliwia ich skuteczną obserwację. Naukowcy oczywiście mają metody na wykrywanie czarnych dziur, ale to zabawa w Sherlocka Holmesa: badane są miejsca, gdzie czarna dziura psoci, i na podstawie trasy zniszczeń, odnajduje się sam obiekt. Szacuje się, że w naszej galaktyce jest około dziesięciu milionów tych kosmicznych potworów. Będziemy w stanie je wykryć, jeżeli orbita naszego układu słonecznego się z którymś z nich pokryje. Niewiele nam to jednak pomoże. Przelot takiej czarnej dziury przez nasz Układ Słoneczny zmieni orbity wszystkich planet. Upieczemy się, albo zamarzniemy. I nie będziemy mogli nic na to poradzić.

Kolejnym problemem jest cykliczne przebiegunowywanie się naszej planety. To nie będzie koniec świata, bądźcie spokojni. To oznacza „tylko” katastrofę na skalę globalną. I nie, nie chodzi mi tu o to, że kompasy przestaną działać. Zanim bieguny zamienią się miejscami, pole magnetyczne chroniące naszą planetę znika, a wraz z nim ochrona przed burzami kosmicznych cząstek i promieniowaniem kosmicznym. Oznacza to problemy dla wielu zwierząt i roślin, a przede wszystkim, dla naszej warstwy ozonowej. A, tak przy okazji: biorąc pod uwagę cykl magnetyczny naszej planety, jesteśmy już spóźnieni z kolejnym przebiegunowaniem. Wspominałem też, że w przeciągu ostatniego stulecia siła naszego pola magnetycznego zmalała o pięć procent?

Ostatnim, bardzo prawdopodobnym końcem naszego świata będzie duży rozbłysk słoneczny. Fachowo nazywa się to koronalny wyrzut masy i polega na gigantycznym wyrzuceniu pola magnetycznego w przestrzeń kosmiczną. Gdyby ziemia znalazła się na trasie takiego rozbłysku, nie byłoby z nami zbyt dobrze. Nasza atmosfera i pole magnetyczne skutecznie chronią nas przed standardowymi rozbłyskami. Raz na jakiś czas zdarzają się jednak te dużo większe. Zniknięcie warstwy ozonowej byłoby dla nas najmniejszym problemem: upieklibyśmy się żywcem.

Dalej uważacie, że podbój kosmosu i szukanie planet do kolonizacji jest ekonomicznie nieopłacalne?

Maciek Gajewski jest dziennikarzem, współprowadzi dział aktualności na Chip.pl, gdzie również prowadzi swojego autorskiego bloga.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA